Rozmowa z

Kobasem Laksą

Monika Kozień: Wszystko płynie. Jedne projekty powstają, inne upadają. Zmiany są nieuchronne. Jak na nie reagujesz? Pytam o to, jak się domyślasz, w kontekście takich Twoich prac jak The Afterlife of Buildings czy Roller Coaster Warsaw.
Kobas Laksa: Zajmuję się entropią, czyli zmianą właśnie. Niektórzy zmianę rozumieją jako coś tragicznego. Budowanie lub remontowanie domu uważamy za proces pozytywny, odwrotnie niż jego burzenie czy rozpad. Z punktu widzenia fizyki czy chemii to jest po prostu proces. Budowla umiera od momentu, kiedy zostanie zakończony proces budowy i wprowadzą się (lub nie) do niej ludzie i zwierzęta. W zasadzie można powiedzieć, że rozpoczynamy proces umierania w momencie poczęcia. Starzenie się z punktu widzenia biologii nie jest ani lepsze, ani gorsze od młodości, jest po prostu częścią procesów fizycznych, na które w zasadzie nie mamy zbyt dużego wpływu. Pogodzenie się z tym daje spokój i ten proces zmian przestaje być przerażający, a może stać się fascynujący. Osobiście zmiany – ten „ciągły ruch w naturze” – odbieram jako zjawisko zdecydowanie pozytywne. Przecież gdyby nie było zmian, nie byłoby życia.

No tak, ale patrząc na Roller Coaster Warsaw, trudno się dopatrzeć tego deklarowanego przez Ciebie optymizmu.
Bo wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez pojęcie zmiany. Zmianę jako proces kosmiczny możemy obserwować z wielką pasją i ciekawością. Natomiast kiedy człowiek próbuje ingerować w naturę zjawisk, patrzy na to jednostkowo, egocentrycznie, zaczynają się kłopoty. Widać to zwłaszcza w miastach, gdzie to, co jednostkowe, próbuje się wyodrębnić i podkreślić, a jednocześnie upchnąć na niewielkiej powierzchni, ciasno, tuż obok siebie. Zmiany w mieście często nastawione są na krótkotrwałe potrzeby czy korzyści paru osób lub grupy, a to najkrótsza droga do katastrofy. Roller Coaster pokazuje, że jeżeli zamienimy miasto w centrum rozrywki (na którym przecież zarabiają nieliczni, a często dzieje się to bez myślenia szerzej o mieście czy ochronie przyrody), to starzenie się, rozpad takiego „centrum” będzie odbywało się szybciej niż starzenie się, powiedzmy, parku krajobrazowego, chociażby dlatego że rozrywka wymaga nieustannego dofinansowywania, promowania i uatrakcyjniania, żeby „być na czasie”, być „modna”. Mija atrakcyjność, zmienia się estetyka, brakuje środków na modernizację i w kilka lat można zaliczyć bankructwo. Jeśli miasto stawiało na tak rozumianą rozrywkę, szybko stanie się martwe. Odgórne decyzje dotyczące charakteru miasta, gdy nie myśli się o nich w kategoriach kosmicznych czy ponadczasowych, szybko kończą się porażką. Widać to też na przykładzie upadku wielkich projektów urbanistycznych na terenie byłego Związku Radzieckiego. Zabawne wydaje mi się nawet, że Czarnobyl, pomnik klęski sowieckiego myślenia, na własnej tragedii buduje właśnie rozrywkowy przemysł.      

Tak jak mówisz, jest jakaś mądrość naturalna mająca swoją logikę, a człowiek próbuje w tym mieszać, mając niczym nieuprawnione przekonanie, że wie, co robi. Jego sposób działania przypomina ten naturalny, też jest jakaś przyczyna i skutek, ale nie jest nim, tylko się pod niego podszywa.
Jestem wielkim fanem działalności człowieka. Nie chciałbym, żeby to, co mówiłem, zabrzmiało jak krytyka działalności i sprawczości człowieka. Zdecydowanie krytyczny stosunek mam do doraźnej aktywności, krótkotrwałej i nastawionej tylko na zysk i rozrywkę. Ostatnio oglądałem film Seaspiracy poświęcony rybołówstwu, w którym widać, że połów ryb na nieprawdopodobną skalę jest większym zagrożeniem dla świata niż produkcja śmieci! Co ciekawe, największe firmy zajmujące się tym przemysłem sponsorują różnego rodzaju fundacje głoszące z kolei, że największym zagrożeniem dla świata jest zanieczyszczenie plastikiem. Przez zwiększenie połowów i zwiększenie spożycia ryb ich liczba w oceanach jest już właściwie śladowa, wiele gatunków morskich stworzeń zniknęło bezpowrotnie, bezsensownie giną całe gatunki. Niesłychanie mnie to zaskoczyło. 

Do katastrofy prowadzą nas działania obliczone na osiągnięcie jak największego zysku, czy widzisz jakiś sposób wyjścia z tej sytuacji?
Największą siłą i motorem zmian, zarówno negatywnych, jak i pozytywnych, wciąż jest wiedza. Ogólna i specjalistyczna, ale dopiero holistyczne podejście do zjawisk przyrody, funkcjonowania i działalności człowieka daje efekty w postaci rozumienia skomplikowanych zależności pomiędzy procesami zachodzącymi na świecie.
Od kilku lat prowadzę warsztaty dla rodziców dzieci z zespołem Downa. Nazywam je „Zerówką Zespołową”, bo zaczynamy od zrozumienia, jak działają geny, potrojony chromosom, żeby przejść do codziennych zmagań i całościowego obrazu życia z dzieckiem z zD. Wyjaśniam, że nie jest łatwo w tej nowej sytuacji, bo nikt z nas nie jest przygotowywany do roli rodzica dziecka z niepełnosprawnością. Jako rodzice nie możemy się spodziewać zbyt dużego wsparcia ze strony instytucji państwowych, a prywatne ośrodki terapeutyczne i leczenie może wiązać się ze sporymi wydatkami. Pomóc może nam wiedza nie tyle o samym zespole Downa, ile o funkcjonowaniu organizmu człowieka, o genach, układzie pokarmowym, układzie nerwowym, mózgu, a dalej o sposobach kształcenia, diecie i o tym, jak możemy dzięki epigenetyce wpłynąć całościowo na rozwój, jak możemy skorzystać z ukrytego potencjału naszego dziecka, nas samych.
Gdy nie wiesz, co zrobić, musisz poznać przyczyny i mechanizmy danej sytuacji. Jeżeli je zrozumiemy, możemy znaleźć rozwiązanie. David Attenborough zrobił świetny film przestrzegający przed katastrofą ekologiczną, w którym na końcu, żeby nie zostawiać widzów z tak czarną wizją, proponuje zaskakująco proste rozwiązanie. Szansę dla ludzkości widzi w dostrzeżeniu i zrozumieniu „różnorodności”. To mi się bardzo spodobało, bo różnorodność zakłada szacunek do różnych form życia. Edukacja wydaje się więc tutaj kluczowa. Dzieciaki już od najmłodszych lat powinny więcej dowiadywać się o planecie, o panującej na niej różnorodności, zróżnicowaniu postaw i charakterów. Gdyby tak przeformułować modele edukacyjne, które przecież w każdym państwie funkcjonują inaczej, ale opierają się najczęściej na starych wzorach z poprzedniej epoki, to jestem przekonany, że w ciągu jednego pokolenia, może dwóch, udałoby się zmienić sposób myślenia. No, ale na takie zmiany musielibyśmy się zgodzić wszyscy, a to wymaga wykształcenia i wrażliwości, patrzenia szerzej i bardziej perspektywicznie.

No właśnie, dla wszystkich rodziców musiałoby to być ważne, a z tym jest kiepsko. Poza doraźnymi przyjemnościami i zyskami nic się nie liczy, postrzeganie celów wyższego rzędu nie funkcjonuje. Roller Coaster wydaje się nieuchronnym końcem tego wyścigu, do którego zmierzamy.
My do niego nie zmierzamy – to już się dzieje. Roller Coaster powstał między innymi z elementów, które sfotografowałem w Brighton w 2008 roku, już w tamtym czasie wyglądającym jak muzeum, relikt przeszłości. Drewniane mola z kasynami, automaty do gier, wszystko wyglądało, jakby miało się zaraz rozpaść, chociaż każde wrzucenie żetonu czy monety magicznie przedłużało żywotność tych miejsc. Piramidy w Egipcie chociaż dziś są kolejną atrakcją turystyczną, po tylu wiekach nadal robią wrażenie. Tak jakby budowniczy monumentów z kamienia chcieli zostawić nam jakąś ważną wiadomość dotyczącą także ich czasów, ich wiedzy i potęgi myśli ludzkiej. Czy ta sterta śmieci, która zostanie po nas, zrobi wrażenie na kolejnym pokoleniu? Myślę, że zrobi, o ile w ogóle będzie ktoś po nas. Jeśli pojawi się kolejne pokolenie, to znaczy, że ludzie poradzili sobie z tym śmietnikiem. I pomyśli o nas, że musieliśmy być stadem niezrównoważonych psychicznie ludzi – niewolników jedzenia i kolorowych gadżetów. Oczywiście w pracy Roller Coaster jest nutka pesymistyczna, swego rodzaju memento mori, ale mimo wszystko jestem wielkim fanem ludzkiej aktywności, zwłaszcza odkryć i badań naukowych, a także wszelkich działań społeczników i aktywistów na rzecz wspólnego dobra. Tak naprawdę na takich aktywnych i szerzej myślących ludziach opiera się przyszłość i możliwość pozytywnej zmiany. 

Przede wszystkim musiałby się zmienić nasz stosunek do wspólnoty. Jak się widzi te wszystkie pozagradzane osiedla, które niejednokrotnie porozrywały dawne piesze ciągi komunikacyjne, te puste, wybetonowane karykatury placów czy skwerów znajdujące się przed eleganckimi biurowcami, szumnie opisywane w projektach jako przestrzeń publiczna, to trudno w tej sytuacji o optymizm. Ciągle więcej jest „mojego”, a „nasze” nas nie obchodzi. 
To skupienie się na sobie wynika z lęku. To nawet nie jest egoizm, a raczej lęk egzystencjalny, brak gotowości na współodczuwanie, współistnienie. Jako wspólnoty pierwotne byliśmy zmuszeni zbliżać się do siebie, żeby było nam raźniej i bezpieczniej, żebyśmy mogli polować na zwierzęta szybsze i większe od nas samych. Aby to poczucie siły i bezpieczeństwa wzmocnić, musieliśmy się odgrodzić od zagrożeń ze strony natury, wymyślić broń i rozwinąć myślenie strategiczne. Z czasem okazało się, że musimy odgrodzić się też od innego człowieka, prowadzić wojny i bronić się przed własnym gatunkiem. Dziś OBCY nie oznacza dzikiego zwierzęcia, tylko człowieka, którego nie znamy, „nie rozumiemy” – nie jest „nasz”. Wydaje się, że dziś poczucie „obcości” postępuje znacznie szybciej i to pomimo rozpędzonej globalizacji, a może właśnie z jej powodu?
To może wynikać z totalnego braku zrozumienia ludzkiej natury, braku odpowiednio pogłębionej „definicji” człowieka. Nie znamy sąsiadów, ale też nie znamy samych siebie, naszego organizmu, fizjologicznych i genetycznych uwarunkowań. Chodzimy do psychologa, licząc na to, że pomoże nam zrozumieć, kim jesteśmy, a może wystarczyłoby częściej rozmawiać ze sobą, zbilansować dietę, unikać śmieciowego jedzenia i chcieć działać na rzecz dobra wspólnego – nauka potwierdza, że takie działania dają nam nie tylko większe poczucie szczęścia, ale pozwalają żyć dłużej i cieszyć się dniem codziennym, nawet jeśli nie zawsze jest z czego. Ale do tak pozytywnej zmiany w życiu potrzebne jest zrozumienie różnorodności świata. 
Ktoś kto mieszka na ogrodzonym osiedlu w bloku, w którym jest monitoring, wyznaczone miejsce parkingowe, portier i ochroniarz, może być tak odcięty od ludzi, że w kontaktach z drugim człowiekiem może być wręcz analfabetą. Coraz rzadziej mamy okazję, by spotkać się z drugim człowiekiem bez zobowiązań, porozmawiać, zrozumieć i zaakceptować to, że jest inny od nas. Najczęściej spotykamy się z ludźmi o podobnych poglądach i podobnym sposobie widzenia świata, a to zamyka nas w bańce pozornego rozumienia zjawisk i podbija poziom lęku wobec „innych – obcych – wrogich”. Do tego jeszcze zarówno politycy, jak i wielkie korporacje świetnie zarządzają strachem. Okazjonalnie pracuję w reklamie i PR – widzę, jak zmanipulowany przekaz promocyjny jest wypadkową stereotypowych poglądów na potrzeby „klienta”, a „klient” to ktoś równie obcy jak sąsiad, któremu nie mówimy „dzień dobry”, ale z którym musimy się liczyć. Trudno oczekiwać od wszystkich refleksji o podłożu humanistycznym, ale wciąż mam nadzieję, że chcemy się nawzajem poznać i zrozumieć, nie tylko szacując potencjalny zysk, własną wygodę i bezpieczeństwo.
Stephen Hawking przestrzegał, że zostało nam 150–200 lat na autonomiczne decyzje, potem sztuczna inteligencja przejmie za nas „ciężar myślenia”. W niektórych dziedzinach już podejmuje, a to dopiero początek. Ilu z nas codziennie szuka porad w Google lub ogląda reklamy specjalnie dostosowane do naszych preferencji? Programiści, którzy stworzyli algorytmy sztucznej inteligencji, są przerażeni, że wymknęła się spod kontroli. W zasadzie pisze już samą siebie, chociaż wciąż opierając się na naszych preferencjach i przyzwyczajeniach, naszej wygodzie i chęci sprawienia nam przyjemności.
Ci sami programiści proponują więc przedefiniować kod. Jeszcze raz usiąść nad tymi wszystkimi algorytmami i je pozmieniać, żeby nie były tak perfekcyjnie precyzyjne. Tylko jak? Jak sprawić, by sztuczna inteligencja czuła emocje i wyciągała z tego odczuwania wnioski? 
A jeśli idziemy w stronę dyktatury AI (Artificial Intelligence – sztuczna inteligencja)? Jeżeli nastąpi redefinicja człowieka i generalnie porządku świata na skutek działania AI, będzie to koszmarem z punktu widzenia tych, którzy będą pamiętać świat zbudowany na różnorodności, niedoskonałości, abstrakcji i błędach.

Totalnie odhumanizowany świat. Ciekawe czy ten nowy człowiek będzie szczęśliwy?
Według mnie będzie albo raczej nie będzie wiedział, że może być nieszczęśliwy. Może tak jak u Aldousa Huxleya wystarczy tabletka, żeby poczuć się lepiej. Potrafimy już dziś znaleźć takie „szczęście” – i to paradoksalnie w cierpieniu. Jest w człowieku jakaś nuta, która lubi cierpieć. Jednym ze źródeł kultury jest okrucieństwo. Nieustannie jest w nas, stanowi część naszej natury. Dotyka nas każdego dnia, dlatego przestajemy je właściwie odczuwać, ale co jakiś czas pojawia się człowiek, który stara się zaprzeczyć panowaniu takiego okrucieństwa i wzywa do opamiętania. Reformatorzy, artyści, poeci postrzegani są często jako świry. Brzmią jak wariaci, ale dla niektórych jak wizjonerzy. A po ich śmierci, bo rzadko za życia stawia się im pomniki, mówi się o nich: „Patrzcie, był taki, chciał naprawić świat, a myśmy go nie posłuchali i wydarzyła się tragedia”. Znowu. I tak będziemy to powtarzać. Cierpieć i w tym cierpieniu znajdować rozkosz. Może prawdziwe szczęście to po prostu przestać się nad tym wszystkim zastanawiać, przestać analizować, ale czy przestać się ekscytować? Nie wiem. Nie do końca potrafię się wyłączyć. W tym matriksie wciąż jara mnie wiele rzeczy, nawet jeśli wiem, że to tylko złudzenie.

Myśląc o nauce wyciąganej przez kolejne pokolenia z błędów popełnianych przez przodków, zastanawiam się, czy tym razem będzie dana taka szansa ludzkości. Czy będziemy po prostu dalej trwali. Mam wrażenie, że to kolejne narzędzie, które stworzył człowiek, jest już tak doskonałe, że ono bezbłędnie doprowadzi do świata w stu procentach zdehumanizowanego, w którym człowiek już zupełnie nie będzie potrzebny i zostanie wyeliminowany jako najsłabsze ogniwo. Albo nasze wewnętrzne okrucieństwo zetrze nas na pył. I nie będzie już komu budować pomników i przypominać dawnych trudnych czasów, heroicznej walki czy rozliczać z popełnionych błędów.
Mam w sobie wiarę, że istota ludzka jako taka, jako biologiczny twór nie zniknie. Prawdopodobnie ucieknie z tej planety. Nawet jeżeli na Ziemi doprowadzimy do jakiegoś smutnego końca, to żeby przeżyć, na przykład na Marsie, ludzie będą musieli ze sobą współpracować. Może więc wytworzy się nowy rodzaj komunikacji i współpracy, który będzie tak głęboko humanistyczny jak nigdy dotąd. Ale nastąpi to właśnie dzięki rozwojowi techniki i technologii. I w tym kontekście rozumiem artystów i humanistów, którzy zachwycali się technologią i modernizmem. Ja też do nich należę. Lubię tworzyć światy wirtualne i przebywać w nich. Czuję w sobie tego okrutnika cieszącego się, że pracuje na urządzeniu wyposażonym w silikonowe części, których wytworzenie z pewnością przyczyniło się do większego zniszczenia naszej planety. Oczywiście oddalam od siebie tę świadomość, ale trochę też nie mam wyjścia. Wyzwań, które łączą się z porzuceniem naszego dotychczasowego życia jest tak wiele, że właściwie nikt z nas się tego nie podejmuje. Musimy więc szukać najlepszych możliwych rozwiązań tu i teraz. Jednym z nich jest według mnie zrozumienie różnorodności i wiedza z różnych dziedzin na temat drugiego człowieka i funkcjonowania naszej planety. Tym bardziej że to jest wiedza fascynująca. Dzięki zrozumieniu, czym są geny i jak funkcjonują, można zupełnie inaczej spojrzeć na człowieka. Według badań naukowych pochodzimy od bakterii, a one z kolei powstały z cząstek chemicznych. Jesteśmy potomkami bakterii, które po prostu chciały, żeby było im ciepło, żeby były obok inne bakterie i żeby było co jeść. I zobacz, od tamtego czasu niewiele się zmieniło. W filmie Cosmos. A Spacetime Odyssey jest niezwykła animacja pokazująca ewolucję oka, zmysłów, które sprawiły, że powstał mózg – żeby móc przeanalizować zwiększającą się ilość informacji, bodźców, ale podstawowe potrzeby się nie zmieniły. Tylko mózg zaczął fantazjować na swój temat. Uznał swoją wyjątkowość i wyższość nad wszystkim innym. A konsekwencje tej fantazji obserwujemy na co dzień.

Zastanawiam się nad skutecznością perswazji w ratowaniu życia na planecie. Mówiłeś o odwoływaniu się do wiedzy o naturalnych procesach. Widząc, jak niewielkie jest zainteresowanie wiedzą, zastanawiam się, czy jednak nie są skuteczniejsze działania odwołujące się do naszych indywidualnych lęków i – podobnie jak to zrobiłeś w pracy Roller Coaster – pokazanie nam, że świat, do którego zmierzamy, ulegnie unicestwieniu.
 Roller Coaster jest drobnym elementem procesu edukacji poprzez sztukę. 

Mam wrażenie, że właśnie obrazy odnoszące się do tematu śmierci, który porusza każdego, mają szansę wstrząsnąć świadomością społeczną. Ten lęk, chęć ochrony siebie ma szansę, by przełożyć się na myślenie o dobru wspólnym. Sytuacja jest taka, że już nie wystarczy się schować w domu, bo istnienie domu też jest zagrożone.
Skoro już wyprowadziliśmy to równanie, z którego wynika, że lęk rodzi się z okrucieństwa, także w stosunku do samego siebie, to ja mam wrażenie, że odwoływanie się do niego pogłębi ten proces. To, co mi pozwala działać, na przykład na rzecz rodzin dzieci z zespołem Downa, to nie lęk, a gniew. Gniew rodzi się z wiedzy. Gdy posiadasz jakiś zasób wiedzy, to rozumiesz, że coś nie działa, i zaczynasz to analizować, szukasz możliwości naprawienia sytuacji. A jednocześnie musisz mieć w sobie jakąś dziecięcą naiwność. Nic nie zdziałają rozgniewani, którzy nie będą wierzyli, że mogą zmienić rzeczywistość, zbyt świadomi potęgi systemu, w którym żyją, i swojej bezsilności. Świat należy do naiwnych gniewnych ludzi. Niekoniecznie młodych. Wiek nie ma tu większego znaczenia, chociaż w młodości częściej działamy intuicyjnie. Rodzimy się z intuicją, jak świat powinien działać. Mamy zapisane to w genach. Patologiczna edukacja łamie w nas to przeczucie naturalnego porządku i podporządkowujemy się zastanej sytuacji. Dopiero gdy uda się zanegować obowiązujący chory system, mamy szansę coś zmienić w otaczającym nas świecie i sprawić, żeby ten gniew był zarażający. Bohater książek Franza Kafki rozpaczliwie próbuje nawiązać kontakt z kimś, z kim mógłby wejść w relacje, zarazić się gniewem, działać wspólnie. Intuicyjnie czujemy, że zarówno cały ZAMEK by się rozpadł, jak i PROCES nie miałby sensu, gdybyśmy potrafili się ze sobą „po ludzku” dogadywać. 

Ktoś wyłamałby się z tego nieludzkiego systemu i zadziałał wbrew zasadom. Pytanie, jak wyrwać się z systemu tworzonego przez nieubłaganie konsekwentne algorytmy.
Sztuczna inteligencja jest problemem, którego do tej pory nie było w historii ludzkości. Jeżeli rozwój sztucznej inteligencji miałby zmierzać w stronę totalitarnego, wymuszonego współdziałania to na pewno człowiek, jakim go rozumiemy dzisiaj, nie będzie w stanie długo w takim systemie funkcjonować – straciłby swoją tożsamość, być może nie będzie w ogóle rozumiał, że jest człowiekiem. To byłby świat bezwzględnych zasad i ultraprecyzyjnych systemów, przypominający, jak działają nasze organizmy na poziomie komórkowym czy genetycznym. Jednak naszą świadomość odróżnia możliwość wytwarzania FANTAZJI – kreacji, poezji, malarstwa, dowcipów. Co tu dużo mówić: komórki nie malują światów. Pragmatyzm kosmicznego porządku, który widać także w skali MAKRO, jest czymś, co człowieka przeraża właśnie dlatego, że jednostkowym istnieniom ludzkim udaje się czasem uciec od praw kosmicznych w kierunku kompletnego braku sensu. Lepiej i piękniej opowiada o tym Norman Leto w filmie Photon, ale tam jest sugestia, że idealny porządek kosmiczny też jest złudzeniem. Wspaniałe są te maszyny, produkujące same siebie, nawet jeśli są kompletnie bezużyteczne. 

Jak to się stało, że odszedłeś od rejestracji zastanego świata do tworzenia własnych fotokolażowych przestrzeni. Co Tobą kierowało? Chęć kontroli? Ucieczka w światy wirtualne? I co się z tym łączy – w jaki sposób postrzegasz rolę fotografii? Jak przeszedłeś od godzenia się na świat zastany do modelowania świata po swojemu.
Przede wszystkim nie zgodzę się, że buduję światy wirtualne i żyję w nich. Przecież komputer, na którym tworzę, jest bardzo materialnym urządzeniem i  niespecjalnie mnie od tego rzeczywistego świata odciąga. Wręcz przeciwnie. Zmęczenie rąk, nóg, uraz kręgosłupa, którego się nabawiłem podczas tworzenia pracy Budynków życie po życiu, były jak najbardziej realnym doświadczeniem właśnie dlatego, że siedziałem przy komputerze po kilkanaście godzin dziennie bez przerwy przez ponad pół roku. I to mi przypomina, jak bardzo jesteśmy tu i teraz, jak bardzo jesteśmy ludźmi zbudowanymi z miękkich części wypełnionych cząsteczkami chemicznymi w stanie mniej lub bardziej płynnym. Jeden z moich filmów, który do dzisiaj istnieje w przestrzeni sztuki, to dokument o podróży do Lichenia Pojechałem z mamą na pielgrzymkę. Wcześniej zrobiłem fabularyzowany film Sceny z użycia, na podstawie hedonistycznych doświadczeń z czasów, kiedy byłem DJ-em i organizowałem imprezy techno. Od zawsze interesowały mnie mechanizmy związane z funkcjonowaniem życia. Najpierw prywatnego, potem rodzinnego, z czasem koleżeńskiego, instytucjonalnego. Film o mamie – przewodniczce grupy pielgrzymkowej – interesuje widzów bardziej jako mechanizm relacji społecznych niż konkretna historia. Pierwszy aparat cyfrowy kupiłem zaraz, gdy pojawiły się na rynku. Jakość robionych nim zdjęć była bardzo kiepska. Miałem poczucie, że tworzone za ich pomocą obrazy mają w sobie coś nieprawdziwego, że są za małe, że piksele nie oddają rzeczywistości miasta, które zaczęło mnie interesować jako coś do ogarnięcia okiem, ale równocześnie będące potężnym mechanizmem. Bardzo chciałem sfotografować wszystkie przestrzenie, które widzę. W związku z tym robiłem bardzo dużo małych zdjęć realnie istniejących miejsc i tworzyłem z nich panoramę, żeby zwiększyć rozdzielczość. 

Czyli na początku fotomontaż miał być jak u Albertiego oknem w ścianie? 
Tak, ale w czasie pracy zorientowałem się, że bardzo trudno połączyć wszystko tak, żeby pasowało. Zdjęcia nie przylegały dokładnie do siebie, poszczególne kadry różniły się kierunkiem światła, było na przykład za dużo ludzi, których musiałem potem usuwać, żeby bardziej pokazać miasto, albo odwrotnie, żeby pokazać tętniące życie miejskie, musiałem doklejać sfotografowanych gdzieś na ulicy przechodniów. Te fotomontaże coraz mniej były lustrami odbijającymi rzeczywistość, a coraz konsekwentniej stawały się wizualizacjami chmur miejskich obserwacji. W trakcie eksperymentów fotomontażowych zorientowałem się, że mogę tak przetwarzać przestrzenie, żeby przypominały Tokio czy Nowy Jork – miasta, które widziałem tylko na zdjęciach, które sobie wyobrażałem. Zacząłem się bawić przestrzenią, układając poszczególne poziomy perspektywy jedna na drugą. Widać to najwyraźniej w pracy Kolombarium Rondo 1, gdzie nad gigantyczną budowlą pionowego cmentarza od spodu możemy zobaczyć autostradę, a w samą budowlę wbijają się betonowe estakady, którymi, domyślamy się, można dowieźć zwłoki ciężarówką. Mimo sporych możliwości manipulacji staram się nie przekraczać pewnej granicy i nie zbliżać się za bardzo do filmów science fiction, odrealnionych wizji. Nie chciałem tworzyć wirtualnego świata, pozbawionego „namacalności”, czegoś, co będzie interesujące tylko dla fanów tego gatunku. Kompletnie mnie to nie interesowało. Podstawowym elementem twórczego działania stało się prawdopodobieństwo, prawdopodobna logika rzeczywistości wynikająca z obserwacji miasta, ze zrobienia setek tysięcy zdjęć. Myślę, że moje prace są tak dobrze przyjmowane między innymi dlatego, że jest w nim bardzo wysokie prawdopodobieństwo. Ludzie widzą, że jest to fotomontaż, ale cieszy ich to, że odnajdują w tym elementy rzeczywistości, którą znają, fizyczność świata, jakiego doświadczają. Przekroczenie tej granicy jest bardzo łatwe. Zbyt dużo przetworzeń i zbyt małe prawdopodobieństwo sprawia, że fotomontaż staje się kiczowaty. Fotomontaż cyfrowy to wyjątkowo tandetne medium. Znacznie lepiej są oceniane i kupowane klasyczne formy fotomontażowe, oparte na wycinaniu i naklejaniu papieru. 

Masz rację, bardzo dużo jest obecnie tego typu działań cyfrowych. Każdy ma dostęp do oprogramowania pozwalającego na tworzenie montaży. To narzędzie wydaje się bardzo łatwe i dlatego jest tak niebezpieczne. 
Kiedyś nawet próbowałem dostosować się do tych tradycyjnych trendów. Wycinałem z wydruków elementy i sklejałem je w nowe konfiguracje, tak żeby te „analogowe” zabiegi były widoczne, ale czułem, że właśnie takie działanie jest niewiarygodne. Bardzo zależało mi na płaskim efekcie, bo tak odczuwałem fotografię – płasko. Cyfrowy wydruk wydaje mi się w tym sensie jedynie elementem prezentacji projektu, a nie dziełem samym w sobie. Równie dobrze może być prezentowany jako slajd z projektora lub na ekranie telewizora. Do kolekcji MuFo przekazałem fotę w postaci panoramy sferycznej, ale w wersji cyfrowej. Wyświetlana może być na dwóch niezależnych ekranikach w wirtualnych okularach, więc nadal płasko. Pytałaś, czym dla mnie jest fotografia. Ona jest dla mnie właśnie czymś płaskim. Moment, kiedy zrobimy w niej dziurę lub skleimy ze sobą dwie fotografie, to jest już rodzaj płaskorzeźby. Dodanie do niej trzeciego wymiaru sprawia, że przestaje być jedynie fotografią. Wszystko zależy od tego, co chcemy powiedzieć i jak ważny jest dla nas wybór nośnika, medium. Zdecydowałem się na „płaskość” właśnie ze względu na zwiększenie wiarygodności i prawdopodobieństwa. Działanie cyfrowe dało mi jeszcze jedną ciekawą możliwość. Zwykle dzieło trafiające do kolekcji jest skończone, nic w nim nie można już zmieniać. A tu mam nieograniczone możliwości manipulowania obrazem nawet po latach. Lubię zmieniać w swoich pracach drobne fragmenty. Zależy mi na tym, żeby każde jednostkowe dzieło, kolejny egzemplarz edycji był wyjątkowy poprzez dodanie jakiegoś elementu. Każdy kupujący dostaje odrobinę zmienioną pracę, na przykład swoje inicjały czy wstawiony gdzieś niewielki portret. W przypadku wersji dla MuFo było to na przykład logo muzeum. Przy panoramie sferycznej manipuluję i dodaję coś w zasadzie przy każdej wystawie oraz prezentacji. Pojawiają się drobne animacje – przelatujące ptaki, poruszająca się wstążka, balony dyndające na wietrze, elementy odnoszące się do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej. Takie drobne elementy ożywiające obraz. Ciekaw jestem, jak ta praca będzie wyglądała za pięć lat, jeżeli cały czas coś będę w niej zmieniał. To jest fantastyczne w narzędziu cyfrowym. Możemy wracać do konkretnej fazy powstawania pracy, zaczynać od nowa, zmazywać, dodawać, ukrywać po stertą warstw, które być może zainteresują badaczy projektu kiedyś, kiedy będą analizować plik otwarty w Photoshopie. Przy każdym projekcie jest to kilkaset warstw – zdjęć, masek, kolorów.

To rozwiązuje dylematy artystów dotyczące konieczności skończenia dzieła, w ten sposób można nieustająco być w proces tworzenia.
Trzeba tylko uważać na łatwość operowania technologią. Muszę pamiętać o moich najważniejszych wytycznych – po pierwsze prawdopodobieństwo, a po drugie ulotność. Fotografia wydaje się chwilą złapaną, zatrzymaną w odpowiednim momencie. Ja też czekam na ten decydujący moment jak Henri Cartier-Bresson, lecz, żeby go nie stracić, muszę dbać o to! Częścią prawdopodobieństwa fotomontażu jest zrozumienie tej ulotności – w fotografii, w życiu. Jeśli w tworzeniu za bardzo zapędzimy się w precyzję i zbyt staranne dopasowanie elementów, to możemy dojść do momentu, kiedy taki fotomontaż będzie przypominać billboard reklamowy albo wizualizację projektów architektonicznych dla deweloperów. Nigdy nie starałem się wygładzać rzeczywistości. Męczą mnie zbyt wymuskane fotografie i pozbawione „syfu” klarowne obrazki. Specjalnie zostawiam jakieś cięcia, niezbyt zgrabne połączenia elementów – moim zadaniem jako artysty nie jest tworzenie idealnie dokończonych prac. Najbardziej intrygujące wydają mi się te niedokończone, w których coś zgrzyta, jest krzywo, brzydko, pozornie mniej lub bardziej „byle jak”. Odpowiada mi syntetyczność urządzeń, na których realizuję fotomontaże. Cyfrowe narzędzie sprawia, że te projekty wyglądają może nieco sztucznie, monumentalnie, ale odpowiada mi to. Mam nadzieję, że prowokują do dyskusji. 
Robienie zdjęć traktuję jako część procesu badawczego. Nie ma znaczenia, jakim się posługuję aparatem. Samo skierowanie obiektywu w jakąś stronę (przedmiotu, osoby czy zdarzenia) jest działaniem artystycznym i kreacją. I nie ma znaczenia, czy ktoś jest artystą czy nie. Samo działanie kierunkujące jest próbą zwrócenia uwagi na to, co – jako osoba, artysta – widzę. 
Chciałabym jeszcze wrócić do Twoich słów na temat płaskości. To ciekawe, że właśnie ona jest dla Ciebie najważniejsza w fotografii, a nie na przykład prawda w niej zawarta czy reprezentacja świata. Dawniej płaskość fotografii była uważana za jej ułomność, a teraz przeciwnie. Może to jej przyszłość?
Fotografia bardzo późno została uznana za sztukę. Do dzisiaj są wątpliwości, czy to medium jest dziełem sztuki, czy to, co przestawia, czy w końcu dziełem sztuki jest artysta, a może fotografia daje szansę pokazania tego, co w jego głowie funkcjonuje jako koncept i to ten koncept-myśl jest dziełem sztuki? Najbliższa mi jest właśnie ta koncepcja, że dziełem sztuki jest proces myślowy, czyli treści kłębiące się w głowie twórcy, zawarte w fotomontażu. Sam wydruk natomiast czy prezentacja na monitorze to jedynie reprezentacja tych treści i emocji związanych z tworzeniem – wizualizacja i zapis procesu.
Dodatkową warstwą merytoryczną pracy Roller Coaster… jest nowe medium i ono może stanowić kolejny element interpretacji. Iluzja technologii wirtualnej rzeczywistości (VR) odkrywa nowe możliwości poczucia realizmu i bycia w przestrzeni „bez kadru”. Żeby zobaczyć stworzony przeze mnie obraz, konieczne jest odcięcie się od otaczającej rzeczywistości, czyli „zobaczysz więcej, gdy zasłonisz oczy”. To paradoks. Absurd, na który godzimy się, obserwując świat na ekranach. VR to małe monitory – dwa niewielkie ekrany tak ustawione, żeby łudząco przypominały trójwymiarową rzeczywistość. Gdy zbyt długo mam kask VR na głowie, to po jego zdjęciu bardziej doceniam świat taki, jaki jest. Zachwyt VR jest bardzo mocny, ale krótkotrwały. 

Świetnie, że gdy ponownie odsłaniamy oczy, to okazuje się, że na zewnątrz coś jest i ten widok nas nie przeraża, ale jednak zachwyca. To optymistyczne, że po zobaczeniu realnego świata nie chcemy z powrotem uciekać do wykreowanego. Nie jesteśmy jeszcze na etapie rzeczywistości znanej chociażby z filmu Matrix czy z powieści Kongres futurologiczny Stanisława Lema. 
Przerysowane obrazy z Matriksa są jak metafora współczesnych czasów, gdzie nawet bez VR świat przedstawiany jest jako iluzja, do której tęsknimy, nawet jeśli wiemy, że jest fikcją. U Lema zdejmowanie kolejnych warstw rzeczywistości dzięki wchłanianiu substancji chemicznych przypomina psychodeliczne doświadczenia po zażyciu LSD czy meskaliny. W filmie Cronenberga  eXistenZ jest scena, gdzie bohaterowie przestają odróżniać rzeczywistość od gry, w którą grają. Gdy oglądałam ten film, wydawało mi się, że to odległa przyszłość, fantazja. Dziś jednak myślę, że w tej psychodelicznej rzeczywistości jesteśmy zanurzeni od dawna. Elon Musk inwestuje w bitcoiny i dofinansowuje badania, które potwierdziłyby, że jesteśmy symulacją komputerową. A luksus możesz wydrukować sobie na drukarce, pomalować na złoto i wystawić na Instagramie w postaci zdjęcia, które po odpowiedniej liczbie komentarzy i polubień może przynieść ci realny dochód. Jesteśmy najbardziej zwariowanymi cząsteczkami chemicznymi w tej części kosmosu. Krążymy bez ładu i składu, myśląc, że w tym krążeniu jest coś niezwykle ekscytującego. Może rzeczywiście jest. I może w tym kosmicznym porządku jesteśmy najbardziej zabawnym i destabilizującym elementem. Esencją życia.
Czerwiec 2021

Kobas Laksa (ur. 1971 w Białymstoku)

Artysta sztuk wizualnych, reżyser, scenarzysta, fotograf, grafik. W latach 90. współtworzył nieformalne kino offowe. Absolwent Wydziału Malarstwa, Grafiki i Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu (dyplom 1996) oraz kursu filmowego w Wajda School (kurs reżyserski i scenariuszowy, 2015–2018). Twórca autorskich warsztatów „Zerówka Zespołowa” dla rodziców dzieci z zespołem Downa, czynnie zaangażowany w proces zmiany postrzegania niepełnosprawności intelektualnej. 
Autor filmów dokumentalnych i fabularnych, a także teledysków. Współautor projektu Hotel Polonia i twórca serii fotomontaży Budynków życie po życiu, za co pawilon polski został nagrodzony Złotym Lwem podczas Biennale Architektury w Wenecji (2008). Fotomontaże pokazują futurystyczną wizję przyszłości na podstawie zmiany funkcji (przetworzeniu) sześciu współcześnie istniejących budynków powstałych w ostatnich latach w Polsce. Projekt wraz z komentarzami kuratorskimi był ciekawym odniesieniem do historii architektury i współczesności w kontekście społeczno-politycznym. Wątek futurystycznej wizji miast oparty na realnie dziś istniejących przestrzeniach miejskich Laksa rozwinął w pracy Roller Coaster Warsaw, pokazującej prognozę przyszłości Warszawy jako upadającego centrum rozrywki.

  • logotyp unii europejskiej

Wyszukaj