Rozmowa z
Andrzejem Tobisem

Monika Kozień: Czy można zamknąć świat w 10 000 haseł? Taki zamiar najwyraźniej mieli autorzy ilustrowanego słownika – Bildwörterbuch Deutsch und Polnisch... 
Andrzej Tobis: My jako ludzie mamy bardzo duże zaufanie do słowa, do języka. Nic w tym dziwnego, język jest najlepszym narzędziem do opisu rzeczywistości, jakim dysponujemy. Nie bez racji uważamy, że opis rzeczywistości sporządzony przy użyciu 100 tysięcy słów jest doskonalszy od opisu, do którego użyliśmy 10 tysięcy słów. Konstruując zamknięte zbiory słów, czyli słowniki, zapominamy o tym, że jakkolwiek słowo jest narzędziem najlepszym, jakie mamy, to jednak nie jest narzędziem doskonałym. Są sytuacje, kiedy wydaje się ono niewystarczające. Najbardziej interesują mnie właśnie te momenty, kiedy prosta definicja zderza się z rzeczywistością domagającą się rozwinięcia, naświetlenia kontekstu. Słowo wyciągnięte ze słownikowego indeksu jest często w takiej konfrontacji rozbrajająco bezradne – powstaje sytuacja poetycka, czyli spekulatywny, poszerzony sposób komunikowania. Oczywiście liczba słów w słowniku ma dla mnie znaczenie. Im więcej słów, tym więcej potencjalnie interesujących sytuacji. W sumie w trzech wydaniach słownika, z którym pracuję, znajduje się około 15 tysięcy słów.

Słowniki i encyklopedie, a także katalogi dobrze obrazują tyle powszechną, ile utopijną dążność do obiektywnego ogarnięcia całości. Dają wrażenie panowania nad rzeczywistością, zinwentaryzowania jej i nazwania. A tak naprawdę dużo mówią o ich autorach. Co ze słownika można wyczytać o społeczeństwie, które go stworzyło?
Do swojej pracy potrzebowałem konkretnego, zamkniętego zbioru słów. Nie chciałem wymyślać własnych definicji do wyjętych z rzeczywistości obrazów. Oczywiście ten słownik, z którym pracuję, mówi sporo o czasach i uwarunkowaniach, w jakich powstał. Został wydany w Lipsku, w Niemieckiej Republice Demokratycznej, jest więc zgodny z ideologiczną linią komunistycznego państwa. To oczywiście rezonuje w mojej pracy z naszą historią i z moim osobistym doświadczeniem, bo pamiętam jeszcze schyłkowy PRL. Ale nie jest to istota mojej pracy, to tylko jeden z kontekstów. Ostatnio dostałem od znajomego słownik ilustrowany, też wydany w Lipsku, ale w latach 30. Układ, forma i sposób obrazowania wskazują, że ewidentnie jest on protoplastą słownika z czasów NRD. Wiadomo, że w latach 30. w Niemczech panował trochę inny system. Co ciekawe, w tym faszystowskim słowniku opis rzeczywistości jest bardziej rozbudowany. Jest na przykład obszerny dział dotyczący Kościoła katolickiego. Architektura, wyposażenie wnętrz, hierarchia, liturgia itp. Tego niestety nie ma w słowniku komunistycznym. Szkoda. Okazuje się, że wersja z lat 30. XX wieku byłaby bardziej przydatna do opisu współczesnej Polski.

Państwa demokracji ludowej z zasady marginalizowały kwestie religijne, nic więc dziwnego, że hasła z tej dziedziny nie zostały zakwalifikowane do podstawowych pojęć potrzebnych ich obywatelom. Konsekwencją jest nieobecność tych wątków w rejestrowanych przez Pana obrazach współczesnej Polski, której przestrzeń publiczna pełna jest przecież wizualnej obecności religii i religijności. Czy zauważył Pan więcej takich przewartościowań? Co było najważniejsze w latach 50. XX wieku? Czym mieli się interesować mieszkańcy Niemieckiej Republiki Demokratycznej? I o czym mieli z nimi rozmawiać przyjaciele z bratniej Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Czy na podstawie kolejnych wydań słownika z 1954 roku można zaobserwować z czasem jakieś zmiany tendencji.
Stwierdzenie, że w rejestrowanym przeze mnie obrazie Polski brak wątków religijnych, nie jest zgodne z prawdą. Podkreślę jeszcze raz, że odwołania do komunistycznej przeszłości nie są dla mnie priorytetem. Priorytetem jest dopasowanie słów do obrazów doświadczanej bezpośrednio (a więc siłą rzeczy współczesnej) rzeczywistości. Szukam takich momentów, kiedy między słowem a obrazem coś semantycznie zaiskrzy. Komunizm i kontekst niemiecki to tylko tło. Momentami bardzo ciekawe, ale tylko tło. Istotą jest relacja słowo–obraz. Jestem Polakiem, więc to naturalne, że hasło w języku polskim jest rozstrzygające w stosunku do obrazu. Z tego samego powodu zdjęcia wykonywane są wyłącznie na terenie Polski. Słusznie zauważa Pani, że przestrzeń publiczna naszego kraju przesycona jest wizualnymi reprezentacjami dewocyjnej religijności. To bardzo inspirujące imaginarium, definicje same się przyklejają. Bez tej sfery obraz Polski byłby niepełny. W projekcie A–Z (Gabloty edukacyjne) jest kilkadziesiąt prac, w których katolicyzm jest mniej lub bardziej obecnym kontekstem. Jest kilkanaście obiektów sakralnych, Jezus pojawia się w trzynastu pracach, Jan Paweł II w ośmiu. Na przykład hasło „kajak” zilustrowane jest zdjęciem pomnika postawionego w Zbąszyniu nad brzegiem rzeki, w miejscu, gdzie Karol Wojtyła przybił kajakiem. Kajak, wiosło, Wojtyła – wszystko z brązu. Tak więcnie interesują mnie zaprzeszłe dylematy obywateli NRD. Używam ideologicznie przeterminowanego słownika i wydaje mi się bardzo interesujące, że jego części składowe, czyli słowa, są używane do opisu naszego świata „tu i teraz”. Systemy się zmieniają, słowo trwa, choć być może obrasta po drodze nowymi znaczeniami. Ale rozumiem też pojawiające się pytania. NRD-owski słownik jest w swej specyfice bardzo sugestywny, sam w sobie może być przedmiotem badań.

Przepraszam, niefortunnie sformułowałam uwagę o nieobecności wątków religijnych, chodziło mi o ich marginalizację. Wracając do słownika. Punktem wyjścia do słowno-obrazowych skojarzeń pokazujących współczesną Polskę jest słownik pochodzący z realnego komunizmu. To ważny kontekst, dla mnie wręcz narzucający się. Obraz NRD z lat 50. XX wieku, jaki wyłania się z wybranych przez autorów słownika haseł, a w konsekwencji obraz świata będącego w tamtym czasie w obszarze wpływu ZSRR, jest jak upiór przybywający z przeszłości. Zapewne reakcja na tę publikację jest kwestią pokoleniową. Ja również doświadczyłam realiów późnego PRL-u. W moim drążeniu tematu przeszłości bardziej chodzi mi o Pana wrażenia niż o fakty historyczne. Czy są jakieś hasła, na które szczególnie zwrócił Pan uwagę? Czy to one w efekcie zostały zinterpretowane fotografią? A może przyporządkowanie słowo–obraz powstawało według jakiejś innej metody?
O ideologicznym charakterze NRD-owskiego słownika decydował dobór opisywanych zagadnień i sfer życia. Również rozlokowanie poszczególnych działów podyktowane było ówczesną wschodnioniemiecką hierarchią ważności. Ale wypreparowane z tego słownika hasła nie zawierają ideologii same w sobie. Słowa to uniwersalne klocki, można z nich zbudować dowolną ideologię. Na 1300 haseł, do których udało mi się odnaleźć ilustracje (stan na koniec 2020 roku), tylko kilkanaście z nich zawiera sugestię odsyłającą do konkretnego systemu. Cała reszta jest w tym sensie przezroczysta. W swojej pracy nie odtwarzam struktury czy hierarchii oryginalnego słownika. Mam zbiór neutralnych haseł, z których lepię własny opis współczesnej mi rzeczywistości. Fakt, że z tych samych neutralnych haseł skonstruowano kiedyś propagandową wizję świata, jest istotny, ale trzeba się o tym dowiedzieć, sam cykl A–Z (Gabloty edukacyjne) nie zawiera w sobie takiej sugestii, nie układa się w całości w jakiś ideologiczny przekaz, jest raczej wyrazem percepcyjnych przygód autora. Warstwa językowa słownika jest trochę anachroniczna, trochę kulawa, co wynika z niedoskonałości translatorskich. Lubię je, bo właśnie one – niedoskonałości – spajają ten zbiór słów. Ideologia oryginalnego słownika pozostaje w oryginalnym słowniku i nie ma wpływu na moje postrzeganie współczesności, zbyt wiele w niej interesujących zjawisk. Pewne znaczenie ma niemieckość oryginalnego słownika. Wiadomo, że język niemiecki jak mało który stworzony jest do porządkowania, indeksowania. Jest w jego strukturze jakaś obsesja na tym punkcie, wiara, że można wszystko dokładnie nazwać, czyli opanować, kontrolować. To z kolei dobrze kontrastuje z entropią, nieokiełznaniem i chaosem rzeczywistości pokazanej w odnajdywanych przeze mnie obrazach. Najważniejszy jest jednak język własny, w moim przypadku język polski, zderzający się z tym, co widzą moje oczy, bo tylko z takiego zderzenia powstaje poezja, czyli język poza koleinami. 

Czy słowa mogą być neutralne? A obrazy? Czy jesteśmy w stanie do tego stopnia oczyścić je ze znaczeń, z historii, że staną przed nami „czyste”? Czy możemy doprowadzić nasze postrzeganie do takiego „stanu zero”? Jak wtedy postrzegalibyśmy rzeczywistość? Co byłoby pożywką dla interpretacji i skojarzeń? I dla wyborów? Czy da się oddoświadczyć i odzobaczyć? Mam wrażenie, że ogon skojarzeń i kontekstów, który ciągnie się za słowem (hasłem), tylko wzmaga poetyckość sytuacji. Dzięki nim nowo powstałe konstelacje słowno-obrazowe są jeszcze bardziej skrzące. I fantastyczne jest to, że każdemu migają inaczej. 
Rozmawialiśmy o ideologicznym charakterze oryginalnego słownika, więc podsumowując to, co powiedziałem – możliwy jest słownik, z którego wyłania się faszystowska czy komunistyczna wizja świata, mimo że nie istnieją faszystowskie czy komunistyczne słowa, a jeśli jakieś moglibyśmy tak nazwać, to stanowią one promil w stosunku do całego zbioru słów tworzących język. Na ogół jest tak, że pojedyncze słowo ma swoje znaczenie, ale nie zawiera samo w sobie żadnej przypisanej mu ideologii. Nikt nie ma wątpliwości, że słowa są nośnikiem znaczeń zwielokrotnionych subiektywnym sposobem odbioru. Neutralne słowo „dom” może w tysiącu umysłów wywołać tysiąc skojarzeń. Połączenie obrazu ze słowem to już potencjalna piramida znaczeń.

W systemowych niedoskonałościach i pęknięciach jest coś niesamowicie pociągającego. Gdzie we współczesnej Polsce zauważa Pan największy potencjał tworzenia się takich szczelin?
Najwyższy potencjał mają tereny, gdzie doszło do cywilizacyjnego zderzenia czy nałożenia się na siebie warstw mentalnościowych. Polska jest w tym sensie wyjątkowym krajem europejskim, bo tylko jej granice administracyjne były tak gwałtownie przemieszczane na mapie. Mamy więc olbrzymi obszar nazywany kiedyś „ziemiami odzyskanymi”. To około jednej trzeciej powierzchni obecnej Polski, setki miast i miasteczek. Dodatkową kategorią są obszary leżące na uboczu. To są na przykład tereny przygraniczne. Granicą może być zarówno granica państwowa, jak i duża rzeka czy inna naturalna bariera. W meandrach takich granic czas płynie inaczej, inaczej wyzwalany jest kreatywny potencjał mieszkańców. Są też obiekty i zjawiska nieprzypisane do konkretnego obszaru geograficznego, te, których funkcje straciły rację bytu i dlatego ich znaczenie może dryfować w rozmaite strony w wyniku materialnej entropii czy też mniejszej lub większej ingerencji osób trzecich. Ingerencje te bywają bardzo pomysłowe.

Często w dyskusjach publicznych można usłyszeć utyskiwanie na polską skłonność do chaosu, którą tylko wzmocnił upadek dawnego mitu modernistycznego i nakładająca się na to kolejna utopia raju kapitalistycznego. Silna jest w tych głosach tęsknota za Polską jako skończonym, logicznym projektem. A Pan co sądzi o tej polskiej entropii i niedokończeniu? Dla mnie miejsca niestrategiczne, oddalone od centrum narzucającego oficjalną formę rzeczywistości to przestrzeń dla nowych możliwości. 
Peryferyjność jest obecna w cyklu A–Z (Gabloty edukacyjne) na dwóch poziomach. Pierwszy to Polska w całościowej perspektywie jako kraj peryferyjny – ta kwestia jest obecna i przerabiana w naszej kulturze od stuleci. W tym sensie wyjściowy niemiecko-polski słownik pozwala na rozgrywanie związanych z tym problemem stereotypów. Już kiedyś o tym mówiłem, że ten projekt może być wyjściem naprzeciw niewypowiedzianemu głośno niemieckiemu stereotypowi, że Polska jest miejscem, gdzie kończy się cywilizacja. To wyjście naprzeciw jest oczywiście gestem ironicznym. Najciekawsza w tej intrydze jest dla mnie próba określenia, na czym ten koniec cywilizacji polega, w czym się przejawia. Na użytek pracy z A–Z... przyjmuję, że najsilniejszym wyznacznikiem cywilizacji jest ścisła i jasna korespondencja między definiującym słowem a definiowanym obiektem. Miejscem, gdzie cywilizacja się kończy, jest zatem obszar, gdzie relacja języka do opisywanej rzeczywistości się rozluźnia. Polska w tym cyklu jest takim miejscem. 
Drugi poziom peryferyjności to kwestia wewnętrznej perspektywy, wewnętrznych hierarchii i niuansów. Ta perspektywa, pozbawiona prostych, stereotypowych porównań jest dla mnie ciekawsza, bo uwalnia refleksję o bardziej uniwersalnym charakterze. Pracę nad Gablotami edukacyjnymi między innymi dlatego zamykam w geograficznych granicach Polski i w granicach języka polskiego, bo stwarza to rodzaj ogólnego modelu rzeczywistości w relacji język–obraz. Jest to oczywiście model bardzo specyficzny, polski. Ale wewnątrz tego modelu widać uniwersalne ludzkie dążenie do uporządkowania świata za pomocą języka. I widać, jak świat się temu podporządkowaniu wymyka przez entropię albo odwrotnie – przez bogactwo i złożoność zjawisk, za którymi język nie nadąża. Jako ludzie na ogół pragniemy wygody i bezpieczeństwa. Jest więc w naszym umyśle silne dążenie do zatrzymania, spetryfikowania obrazu świata. Ale rzeczywistość płynie i jest to jej podstawowy atrybut, a to kojarzy nam się z wysiłkiem, jakiego wymaga każda zmiana, lub – co gorsza – z nieznanym, nieokreślonym zagrożeniem. Często wolimy więc uspokajający potok słów, nawet jeśli nie odpowiadają one rzeczywistości, niż prawdziwy obraz rzeczy, który zawsze niepokoi i kojarzy się z niewygodą. Obraz rzeczywistości w A–Z (Gabloty edukacyjne) jest czasem śmieszny i może oswaja w ten sposób lęki, bo pokazuje aberracje, z którymi  – jak nam się wydaje – nie mamy nic wspólnego. To oczywiście nieprawda. Słusznie zauważyła Pani, że w miejscach niestrategicznych, oddalonych od centrum, łatwiej pogodzić się z tym, że obraz rzeczywistości nie musi być doskonałą reprezentacją odpowiadającej mu definicji.

To niesamowite, jak różne są ludzkie oczekiwania i hierarchie wartości. Dla jednego uspokajający jest precyzyjny system definiujący dokładnie całą rzeczywistość, wszystkie nasze funkcje. Dla drugiego taki świat jest nie do wytrzymania, odżywa dopiero w mniej dookreślonej sytuacji, pozbawionej procedur i otwartej na przypadek. Idealnie by było, gdyby te obie opcje pozwalały sobie nawzajem funkcjonować, szanując swoje odmienności. A jednak porządkujący system – przynajmniej na poziomie deklaratywnym – wydaje się być postrzegany społecznie za właściwszy. Dla mnie ten cykl jest manifestem wolności, cichą poetycką rebelią wobec jednoznaczności i skodyfikowaniu. Ożywczym wybiciem z monotonii przewidywalnej rzeczywistości. A czym on jest dla Pana? Tylko konceptualnym działaniem, badającym relację słowo–obraz? Czy też łączą się z nim jakieś inne cele, bardziej osobiste, pozaartystyczne?
Praca nad A–Z... trwa długo i trudno powiedzieć, kiedy się zakończy. Nie jest to więc typowy projekt artystyczny, siłą rzeczy jest to raczej spleciony z życiem program. Jest tu kilka poziomów, także osobistych. Początkowo silnym bodźcem była mieszanka zachwytu i przerażenia rzeczywistością. Do dziś nie mam jasnej odpowiedzi, czy ta ambiwalencja jest toksyczna czy ożywcza.
 
Czy ten projekt to rodzaj ucieczki od codzienności, czy raczej sposób na otwarcie wyobraźni odbiorcy i uelastycznienie jego zdolności do postrzegania świata. A może i to, i to?
Nie jest dla mnie ucieczką od codzienności, bo ja w codzienności nigdy nie byłem zadomowiony. Dystans do świata jest dla mnie, odkąd pamiętam, stanem naturalnym. Nie jest to według mnie stan ani lepszy, ani gorszy. On jest po prostu w moim przypadku stanem faktycznym. Projekt A–Z (Gabloty edukacyjne) jest więc dla mnie wyjściem na zewnątrz, rodzajem rozszczelnienia. Ale perspektywa wciąż pozostaje poniekąd perspektywą kosmity, chociaż po tych 15 latach nastąpiła pewna socjalizacja. Gabloty edukacyjne okazują się edukacyjne również dla mnie samego. 
 
Czy projekt zakłada możliwość powrotu do raz już użytych haseł i dania im nowych interpretacji wizualnych?
Przez kilka pierwszych lat nie było takich sytuacji, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem. Została chyba jednak przekroczona jakaś masa krytyczna i od około trzech lat zdarzają się sporadyczne wymiany i roszady. Może formuła się wyczerpuje.

Czy może Pan przybliżyć proces dochodzenia do finalnej formy gabloty? W jakich okolicznościach następuje zderzenie hasła słownikowego z konkretną wizualizacją? Czy ma Pan jakiś system, czy zdaje się na przypadek?
Nie ma sztywnych zasad, proces jest skomplikowany, w dużym stopniu otwarty na przypadek. Pierwsze lata pracy nad  tym cyklem polegały po prostu na funkcjonowaniu w świecie z narzędziem rejestrującym, czyli z aparatem fotograficznym. Do projektu wchodziło to, co owo funkcjonowanie w świecie naturalnie mi przyniosło. Wtedy moja percepcja nastawiona na pracę nad projektem musiała być włączona prawie całodobowo. To oczywiście nie mogło trwać długo. Po kilku latach musiałem się zastanowić nad zmianą metody. Zacząłem intencjonalnie organizować czas poświęcony A–Z... i najbardziej efektywną metodą okazały się trzy-, czterodniowe wyjazdy, podczas których przestawiam percepcję i jestem całkowicie skoncentrowany na pracy. Latem wyjazdy są dłuższe. Przerwy między wyjazdami trwają trzy–cztery tygodnie. W tym czasie „zapominam”, jak wygląda świat i dzięki temu może mnie on ponownie zaskoczyć podczas kolejnego wyjazdu. Takie resetowanie percepcji jest bardzo ważne. Sama praca nie zamyka się oczywiście w kilku dniach podróży. W dużym uproszczeniu można ją podzielić na trzy etapy. Pierwszy jest etap wywiadowczy, podczas którego staram się zdobyć informacje o potencjalnie interesujących miejscach lub obiektach. Sposoby zdobywania informacji są bardzo różne. Korzystam też ze wskazówek znajomych. Ustalone lokalizacje nanoszę na mapę. Drugi etap to praca operacyjna, czyli wyjazd w Polskę. Wybieram z tych wcześniej zlokalizowanych miejsc dwa czy trzy jako cel podróży. Do celu jadę jeden lub dwa dni, klucząc i improwizując. Do ustalania trasy na bieżąco używam specjalnie opracowanej mapy, dzięki której mogę odnaleźć lub omijać miejsca, gdzie byłem już wcześniej. Czasem obiekt, będący celem podróży, staje się częścią projektu, czasem nie, a czasem okazuje się, że już nie istnieje. Jednak zdecydowana większość ilustracji do haseł to obiekty, na które natknąłem się przypadkiem po drodze. Po powrocie następuje trzeci etap: analityczny. Analizuję zebrany materiał, próbuję dopasować zdjęcia do haseł ze słownika. Nie zawsze udaje się znaleźć dobre połączenie. Niekiedy ciekawy obiekt nie znajduje swojej definicji i nie wchodzi do zbioru Gablot edukacyjnych.
Luty – kwiecień 2021
 

Andrzej Tobis (ur. 1970 w Wieluniu)
Artysta wizualny, malarz, fotograf. Absolwent krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych (filia w Katowicach). Jest autorem konceptualnego projektu lingwistyczno-wizualnego A–Z (Gabloty edukacyjne), którego pierwsza odsłona odbyła się w Galerii Kronika w Bytomiu (2007). Prowadzi w nim błyskotliwą grę z realiami i skojarzeniami, współczesnością i przeszłością, osiągając specyficznie absurdalny efekt. W przewrotny sposób gra również z wieloznacznością translacji oraz przystawalnością lub jej brakiem między obrazem i słowem. 

  • logotyp unii europejskiej

Wyszukaj