Rozmowa z

Wojciechem Wilczykiem

Monika Kozień: Zacznę może nie od wątków historycznych, a od natury, której jest bardzo dużo w cyklu (Können Tränen meiner Wangen Nichts erlangen…). Chyba nigdy przyroda nie była u Ciebie tak wyeksponowana. Czy to tylko sytuacja zastana – ruiny wśród dzikiej zieleni? Czy powód rejestracji tego procesu jest bardziej złożony? Na mnie zawsze wielkie wrażenie robi natura zagarniająca kulturę – świat człowieka, jego artefakty. To postępuje cicho i niepostrzeżenie, gdy tylko zabraknie kogoś, kto się będzie krzątał i ponownie wydzierał roślinności przestrzeń. To coś, co można nazwać przywracaniem wiecznego porządku, w którym człowiek wcale nie jest największą siłą.

Wojciech Wilczyk: Wszystko zaczęło się od kościoła w Gostkowie, który zobaczyłem z drogi, jadąc z Kamiennej Góry do Świebodzic w 2015 roku. Jego wnętrze zarastały wtedy młode samosiejki, a pierwsze zdjęcia zrobiłem zimą. Coś mi nie grało w tym, co zarejestrowałem, i pomyślałem, że fotografować należy z wyższej perspektywy, ale kolejna sesja w czasie śnieżnej zimy rok później, kiedy pracowałem stojąc na drabince, też wydała mi się chybiona. W międzyczasie sfotografowałem inny kościół, ruinę w Rogoźniku, ale już nie w śnieżnej aurze. Wnętrze tego obiektu porastały gęste chaszcze i oglądając to wszystko z wysokości drabinki firmy Krause (a potem na zdjęciach), olśniło mnie, że należy tu wrócić w momencie początku wegetacji. Postanowiłem więc przygotować się do szerszego działania. Po pierwsze zrobiłem dokładne rozpoznanie tematu i namierzyłem ruiny kilkudziesięciu poewangelickich kościołów, po drugie nabyłem składaną drabinę o długości ponad pięciu metrów, ponieważ wymyśliłem sobie, że będę robić zdjęcia przez okna w tylnych elewacjach. Nie wszystko potoczyło się po mojej myśli, niekiedy drabina okazała się za krótka, czasem nie było centralnie umieszczonych okien, więc musiałem pracować we wnętrzach, używając ultrawysokiego statywu, ale ogólnie fotografowanie tych obiektów w chwili, gdy na gałęziach rosnących w środku krzaków i drzew pojawiają się jaskrawozielone liście, okazało się jak najbardziej trafione. Myślę, że ten projekt ma kilka istotnych warstw znaczeniowych, a kwestia przywracania odwiecznego porządku przez naturę, jak to nazwałaś, jest jedną z nich. 

 

Jeżdżąc po Dolnym Śląsku, trudno nie zauważyć tej prawidłowości. Wszędzie widoczne są ślady kultury, której przedstawicieli już od dawna tu nie ma. A one trwają, coraz bardziej popadając w ruinę. To niesamowite, jak długo nie chcą zniknąć konsekwencje konfliktów i jak szerokie jest pole ich rażenia. Zazwyczaj najbardziej obrywa to, co zawiniło najmniej. A może nie, może właśnie winna jest kultura, religia, tworząc podatny grunt do takiego kataklizmu, jakim jest wojna? Co ciekawe, najbardziej zniszczonymi pozostałościami po dawnych niemieckich mieszkańcach tego regionu są świątynie ewangelickieJak to możliwe, że w Polsce, kraju, który deklaratywnie jest tak religijny i tolerancyjny, masowo niszczeją miejsca kultu? Nawet chrześcijańskiego? Co sprawiało, że nowi mieszkańcy gotowi byli żyć w domach poprzedników, uczyć się w ich szkołach, kupować w ich sklepach, ale nie chcieli modlić się w ich kościołach? I skazywali je na unicestwienie, czasami szybsze, czasami wolniejsze.

Trzeba się cofnąć do czasów wojny trzydziestoletniej, kiedy po podpisaniu kończącego ją pokoju westfalskiego na terenach Dolnego Śląska, będącego we władaniu Habsburgów, nastąpiła akcja przywracania katolicyzmu, w ramach której luteranie utracili 656 kościołów. Pozwolono im jedynie wybudować trzy drewniane świątynie, tak zwane Kościoły Pokoju w Jaworze, Świdnicy i Głogowie. W czasie wojny północnej na mocy ugody altransztadzkiej, zawartej między cesarzem austriackim Józefem I Habsburgiem i królem szwedzkim Karolem XII, nakazano zwrócenie protestantom 121 kościołów (ostatecznie oddano 104 obiekty) i pozwolono na budowę sześciu nowych świątyń, tak zwanych Kościołów Łaski. Po przegranych przez Austrię trzech wojnach śląskich (atakując tę prowincję, Fryderyk II Wielki wykorzystał antagonizm między luterańską większością a gnębiącymi ich rządami katolickich Habsburgów) w połowie XVIII wieku Dolny Śląsk znalazł się we władaniu Prus. Podróżując przez tutejsze wsie i miasteczka, widać, że w większości z nich istnieją świątynie katolickie i protestanckie, wyraźnie różniące się wyglądem. Po przegranej przez III Rzeszę wojnie, na mocy porozumień w Poczdamie w 1945 roku Dolny Śląsk stał się częścią państwa polskiego. Ludność niemiecka została wysiedlona, a jej miejsce zajęci repatrianci ze wschodnich obszarów dawnej II Rzeczypospolitej (włączonych do ZSRR) oraz osadnicy z różnych terenów Polski. Siłą rzeczy dominującym wyznaniem nowych mieszkańców był rzymski katolicyzm. Istnienie dwóch budynków odprawiania kultu w jednej miejscowości okazywało się zbędne, zwłaszcza że populacja osadników była mniejsza niż przedwojenne zaludnienie, wybierano więc często obiekt będący w lepszym stanie, a ten drugi stał opuszczony, niszczał, stopniowo rozkradano jego wyposażenie, dochodziło też do podpaleń. W ten sposób w komunistycznym państwie, jakim była Polska Rzeczpospolita Ludowa, dalej trwała bezwzględna rywalizacja dwóch nurtów chrześcijaństwa (trzeba zaznaczyć, że gdy mieszkańcy wybierali budynek kościoła protestanckiego i używali go po konsekracji, opuszczona katolicka świątynia również zwykle ulegała dewastacji).

Ponieważ południowe tereny Dolnego Śląska nie ucierpiały zbytnio w czasie inwazji Armii Czerwonej wiosną 1945 roku (główne natarcie szło na Berlin, w kierunku Drezna zaś postępowała II Armia Wojska Polskiego, nieudolnie dowodzona przez ciągle pijanego generała Świerczewskiego „Waltera”), zabudowa położonych tutaj miast, miasteczek i wsi nie uległa specjalnym zniszczeniom. Dewastacja obiektów zabytkowych, nie tylko poewangelickich kościołów, ale także pałaców, wszelkiego rodzaju budynków czy obiektów industrialnych, którą można zaobserwować podczas podróży po tych obszarach (w tym celu warto wybrać miejsca nieco bardziej odległe od głównych szlaków komunikacyjnych), to już dzieło polskiej administracji po 1945 roku… Dlaczego tak się stało? Kiedy podczas pierwszego lockdownu w trakcie epidemii COVID-19 mieszkałem przez niemal dwa miesiące na wsi pod Świdnicą, wybrałem się po mąkę do młyna w miejscowości Siedlimowice, gdzie w bliskim sąsiedztwie tego budynku znajdują się ruiny pałacu z XVI wieku. Patrząc na rozlatującą się elewację dawnej ziemiańskiej rezydencji, w całym tym sanitarnym reżimie, z maseczką na twarzy i w ochronnych rękawiczkach z lateksu, nagle dotarło do mnie, jak bardzo… nieistotny mógł się wydawać ten obiekt tym, którzy przyjechali tutaj w 1945 roku. Ludziom mającym za sobą traumę okupacji niemieckiej i/lub sowieckiej, traumę wysiedlenia, w wyniku czego znaleźli się w całkowicie niezrozumiałych dla nich dekoracjach. Dodajmy, że użytkowane gospodarstwa rolne czy zajmowane mieszkania nie stawały się własnością osadników, lecz były udostępnione w ramach wieczystej dzierżawy. Należy też mieć świadomość, że do podpisania traktatu o nienaruszalności granic na Odrze i Nysie Łużyckiej między Willy Brandtem a Władysławem Gomułką w 1970 roku status tych terenów był niepewny, a zaraz po wyzwoleniu wielu oczekiwało rychłego wybuchu III wojny światowej.

W powszechnym przekonaniu teren cmentarza jest dla Polaków miejscem świętym, takie stwierdzenia można znaleźć także w opracowaniach naukowych, tymczasem przeczą temu fakty. Proceder swoistego recyclingu kamieni nagrobnych nie dotyczy wyłącznie nekropolii żydowskich i jest to zjawisko wielokrotnie opisywane ostatnio w prasie. Cmentarze poniemieckie na ziemiach zachodnich były niszczone przez polską administrację, co umożliwiała ustawa o cmentarzach i chowaniu zmarłych z 1959 roku, więc na przykład  Grüner Kreuz Friedhof  w Zielonej Górze zamieniono w połowie lat 60. na... Park Tysiąclecia, ale nasilenie dewastacji nastąpiło w latach 1971–1972, zaraz po podpisaniu wspomnianego wcześniej traktatu o nienaruszalności granic. Tylko na głębokiej prowincji można jeszcze znaleźć całkowicie zarośnięte przez drzewa i krzaki cmentarze poewangelickie, oczywiście ze zdewastowanymi (zapewne też rozkradzionymi) nagrobkami. Podobnie rzecz ma się ze świątyniami, miejscami kultu religijnego, które teoretycznie powinny należeć do chronionej sfery sacrum… Myślę, że pewną rolę odegrała tutaj forma tych budynków, zupełnie niepodobnych do tych, które można spotkać w centralnej Polsce czy na wschodnich kresach dawnej Rzeczypospolitej. Musiały być one odbierane jako nieswoje, obce, dalekie od tego, co prezentowała rodzima ikonografia, by przywołać drewniane wiejskie kościółki wśród chat krytych strzechą, tak chętnie malowane przez młodopolskich artystów czy fotografowane przez Jana Bułhaka. Cóż z tego, że dolnośląskie wsie ze strzelistymi nakryciami kościelnych wież przypominają często – szczególnie zimową porą – widoki wiosek z obrazów Pietera Breughla Starszego…

 

Przyglądając się skomplikowanym losom zrujnowanych obecnie kościołów protestanckich, losom ówczesnej społeczności ewangelickiej, a także prowadzonej przez wieki polityce – mam na myśli chociażby likwidację innych wyznań protestanckich w Polsce na mocy ustawy z 1947 roku i włączenie ich wszystkich do Kościoła ewangelicko-augsburskiego, a także utratę majątku, który przeszedł na własność skarbu państwa, Kościoła katolickiego lub innych istniejących związków wyznaniowych – ich stan nie powinien dziwić. Teraz działa ustawa z 1994 roku o stosunku państwa do Kościoła ewangelicko-reformowanego, pewnie czas pokaże, w jakim stopniu jej zapisy zmienią sytuację. Sprawy majątkowe to jedno, inną oczywiście kwestią są emocje narosłe z czasem między nami i nimi, i obojętne, kim są „oni”, a kim „my”, bo to zależy od punktu, z którego się patrzy. Nie jest łatwo zobaczyć człowieka w Innym. Czy uważasz, że Twoje zdjęcia w tym pomagają? 

Jesienią zeszłego roku miałem okazję wygłosić prelekcję w cyklu WSZYSCY JESTEŚMY FOTOGRAFAMI, a tytuł mojego wystąpienia brzmiał: Obcy czy swój, czyli o naiwnej wierze w interwencyjny potencjał fotografii. Po zrealizowaniu kilku obszernych projektów fotograficznych, których efektem były wydawnictwa albumowe, mam przekonanie, że najważniejsza jest tutaj decyzja o sporządzeniu zapisu dokumentalnego, mówiąc górnolotnie – dania świadectwa. Nazwę serii poświęconej poewangelickim kościołom zaczerpnąłem z libretta Bachowskiej Pasji według św. Mateusza. Aria Können Tränen meiner Wangen to jeden ze wspanialszych momentów muzycznych tego arcydzieła, jednak tekst napisany przez poetę Picandra, czyli Christiana Friedricha Henriciego, to religijna grafomania… Początkowo zresztą, planując fotografowanie opuszczonych kościołów, nie tylko w Polsce, wymyśliłem tytuł Remisja, wykorzystując termin medyczny, który oznacza moment chwilowego cofnięcia się objawów choroby. Konserwatywni politycy lubią przywoływać argument o „chrześcijańskich korzeniach kultury europejskiej”, jednak wpływ nauczania wszystkich tych Kościołów na nasze życie trudno byłoby określić – rzecz ujmując delikatnie – jako jednoznacznie pozytywny. Chrześcijańskie mity z pewnością są istotnym elementem naszego imaginarium, ale nie jedynym. 

 

Jeżeli chodzi o interwencyjność, to chyba nie ma ona większego znaczenia dla procesu przemian politycznych, społecznych czy kulturowych. One rządzą się innymi prawami. To tak jakby chcieć zatrzymać lawinę. Jej zejście można tylko obserwować. I na przykład dokumentować. Nasza sprawczość przy tym jest raczej zerowa. Czy Ty jako fotograf, obserwator, dokumentalista też tak się czujesz? Niewątpliwie kwestia skomplikowanych relacji międzykulturowych w Polsce jest dla Ciebie bardzo ważna, w kolejnych cyklach fotograficznych pokazujesz, że nie było i nie jest z nią u nas dobrze. Masz wystarczająco dużo cierpliwości, by zachowywać tylko neutralność, „dawać świadectwo” i czekać, aż przy sprzyjających okolicznościach te zdjęcia zafunkcjonują szerzej? Nie myślałeś o włączeniu się w konkretne działania zespołowe?

Dla przemian kulturowych pewnie ma, lecz ze sporym poślizgiem i w skromnym raczej zakresie. Mam przekonanie, że sam akt celowej, ukierunkowanej rejestracji jest ważny, dążenie do stworzenia czegoś o charakterze – tak na własny użytek sobie to nazywam – reprezentatywnego zasobu archiwalnego. Tak było w przypadku Niewinnego oka, Świętej Wojny czy Słownika polsko-polskiego. Po tym wszystkim wymyśliłem długofalowy projekt o nazwie Architektura symetryczna, gdzie aspekt dokumentacyjny jest też ważny, ale bardziej interesują mnie kwestie symboliczne, w jaki mogą dochodzić do głosu warstwy znaczeniowe zawarte w kształcie tych obiektów, w organizacji przestrzeni wokół nich. Częścią tego działania mają być zdjęcia z cyklu (Können Tränen meiner Wangen…). Do serii przedstawiającej wnętrza pokościelnych korpusów dołączą fotografie samotnych dzwonnic, jakie zostały po wyburzonych obiektach. Jednak równie istotnym składnikiem tego przedsięwzięcia jest też cykl Wdzięczność / Благодарность, w ramach którego fotografuję pomniki na cmentarzach Armii Czerwonej lub inne upamiętnienia poświęcone tej formacji zbrojnej. Sprawa jest mocno zaawansowana, mam obecnie ponad sto zdjęć takich obiektów, które są już do wykorzystania. Chcę jednak zrobić z tego bardziej kompletną publikację, więc pewnie dojdzie co najmniej drugie tyle. 

W kwestii oddziaływania, a raczej odbioru przez publiczność czy reakcji krytycznych, nie mam na co narzekać. Od premiery Niewinnego oka i publikacji książki jest z tym coraz lepiej, więc nie czuję, żebym robił coś w próżni. Jeśli chodzi o działanie zespołowe, to miałem okazję uczestniczyć w kilku grantach badawczych. Efektem prac zespołu działającego w Instytucie Badań Literackich, gdzie zajmowaliśmy się figurą świadka Zagłady, jest między innymi książka Opowieści o niewinności, do której napisałem esej Dokumenty i fikcje. Zajmuję się w nim wizualnymi reprezentacjami Holokaustu i sposobami ich wykorzystywania w sztuce lub propagandzie. Kilka miesięcy temu ukazała się jej anglojęzyczna edycja w wydawnictwie Palgrave Macmillan. Razem z Ericą Lehrer, Romą Sendyką i Magdaleną Zych zrobiliśmy projekt badawczy o tym, w jaki sposób motywy Zagłady pojawiają się w polskiej sztuce ludowej, co zaowocowało wystawą Widok zza bliska. Inne obrazy Zagłady w Muzeum Etnograficznym w Krakowie (2018/2019). Dla tego przedsięwzięcia wykonałem cykl Powiększenia, będący ujęciami makrofragmentów rzeźb lub obrazów, gdzie widać twarze oprawców i ofiar, a co za tym idzie też afekty projektowane na te fizjonomie przez artystów sztuki naiwnej. Podczas ekspozycji w MEK zdjęcia te można było oglądać w postaci przeskalowanych wydruków.

 

Wystawa Widok zza bliska w Muzeum Etnograficznym była wstrząsająca. Między innymi dzięki zderzeniu tragicznych wydarzeń ze specyficzną formą wizualną przedstawień i narracji tekstowej. Dla mnie równie mocne było pokazanie tych prac poprzez filtr obiektów kolekcjonerskich, które jeszcze bardziej czynią sytuację wieloznaczną. Świetna robota badawcza i kuratorska. No właśnie, lecz ile osób ją zobaczyło? Czy wyszła poza krąg dyskusji środowiskowych? Poruszając temat sprawczości, chodziło mi o to, czy świadomość, że sytuacja pozostaje bez zmian, nie jest frustrująca, mimo że poruszasz ważne sprawy, mówisz o niepokojących trendach. Czy wystarcza Ci samo rejestrowanie? Nie masz czasami ochoty na coś więcej? Na działanie bardziej sprawcze? I czy takie działanie jest w ogóle możliwe?

Odpowiem znowu może nieco pokrętnie. Bardzo lubię poezję Bertolta Brechta. Wiersze pisane po dojściu do władzy ekipy „malarza pokojowego” – jak czasem nazywał Hitlera – mają często formę agitki. Ale czy taki prosty przekaz jak Zapiski niemieckie mógł trafić do masowego odbiorcy w III Rzeszy? Mocno wątpię, choćby ze względu na nowatorski charakter tych wierszy, pozbawionych rymów czy tradycyjnych przenośni. Gdy patrzę na zdjęcia młodych mężczyzn w stylowych okularach słonecznych, opalających się na pancerzach czołgów lub skrzydłach sztukasów w przerwie działań wojennych na froncie wschodnim (zanim „podludzie” z Armii Czerwonej skopali im tyłki pod Stalingradem i na Łuku Kurskim), tym bardziej jestem przekonany o nieskuteczności rewolucyjnej liryki autora Kariery Artura Ui. Teraz czytać ją można na przykład jako rodzaj poetyckiego świadectwa,  podobnie jak świetny tekst o powstaniu 17 czerwca 1953 roku. Od czasów gdy Brecht pisywał swe gnomiczne wiersze, sytuacja zmieniła się o tyle, że przez cyfryzację obiegu informacji równolegle mogą funkcjonować kanały przekazu diametralnie różniących się treści, których odbiorcy nie mają ze sobą kontaktu, ba, często nie mają pojęcia o istnieniu grupy mającej skrajnie odmienne poglądy. Kilka lat temu dziewięć zdjęć z Innego Miasta, projektu, który zrobiliśmy z Elą Janicką, fotografując teren byłego getta w Warszawie, pokazano na wystawie w Aronson Gallery w Nowym Jorku. Przestrzeń wystawiennicza mieści się tam na parterze siedziby Parsons School of Design przy Piątej Alei, więc wydawać by się mogło, że jest to świetny adres (i jest oczywiście), lecz już na miejscu zorientowałem się, że miejsca, które dla mnie jako artysty wizualnego mogłyby być czy też powinny być celem, mieszczą się, owszem, przy tym ciągu komunikacyjnym, ale kilka kilometrów dalej w kierunku Central Parku… 

 

Czy te kilka kilometrów zmieniłoby bardzo pole rażenia Twojego komunikatu? Pewnie byłoby ono większe, ale czy wystarczające? Chyba galeria, podobnie jak używany przez Ciebie często fotobook, to jednak zbyt niszowe narzędzia. Czy w ogóle zależy Ci na szerokim oddziaływaniu Twoich fotografii?

Oczywiście, że to by zmieniło, bo przecież publiczność, szczególnie polska, uwielbia namaszczenie Noblem, Oskarem lub Gogosianem… Ale czy materiał, jaki pokazywaliśmy wtedy z Elą w Parsons, miałby szansę zaistnieć w stricte komercyjnym miejscu? Wątpię. Z drugiej strony, Inne Miasto pokazywane było w przestrzeni Narodowej Galerii Zachęta, czyli siłą rzeczy odbiór miał charakter masowy, a teraz komplet zdjęć znajduje się w kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Czego chcieć więcej?

 

Jasne, jeżeli chodzi o Art World, to już właściwie szczyt marzeń. Mnie interesowało, czy wystarcza Ci zakres oddziaływania galerii i muzeów. Tak w ogóle, czujesz się bardziej artystą wizualnym czy fotografem dokumentalistą?

Prawdę mówiąc, najbardziej zależy mi na wydawaniu książek, czyli na tej formie komunikacji. Wystawa to niejako dodatek, jakkolwiek w przypadku Słownika polsko-polskiego ekspozycja w PGS zapewniła albumowi niespodziewaną publicity, dzień przed otwarciem wystawy w „Polityce” ukazał się duży materiał o projekcie. Ponieważ drukarnia pokpiła sprawę z okładką, nakład wrócił do nich i nie było książki na finisaż, tak jak planowaliśmy… Jak to powiedział Thomas Ruff zapytany, czy jest artystą? Oczywiście, przecież wystawiam w galerii sztuki. Adam Mazur, który był przewodnikiem Davida Goldblatta podczas jego pobytu w Polsce, mówił mi, że ten zabronił mu przedstawiać go jako artystę, chciał by go przedstawiał jako fotografa. Myślę, że robię różnego rodzaju projekty artystyczne, niekoniecznie wykorzystujące technologię rejestracji obrazu.

 

Czyli jednak bardziej artysta? Wierzysz raczej w obraz niż prawdę fotografii? Chcesz uchwycić rzeczywistość czy raczej przez wybrany kadr, schemat kompozycyjny stworzyć znak czegoś?

Chyba jedno nie wyklucza drugiego. W zależności jak fotografowany motyw na to pozwala, możemy grać jego znaczeniem czy też warstwami znaczeń. Ale to jest ulotne i pewne sprawy stają się z biegiem lat mniej czytelne lub w ogóle nieczytelne. Podobnie jak w przypadku malarskich przedstawień o charakterze symbolicznym. Jeśli chodzi o ruiny, to ich wanitatywny aspekt nie ulega tak łatwo przedawnieniu, o co zresztą ludzkość skrupulatnie dba, wzniecając co jakiś czas konflikty.

 

Masz rację, ruiny to taki żywotny w swej wanitatywności motyw wędrujący, dotykający bardzo głębokich pokładów zbiorowej i indywidualnej wrażliwości. Różne symbole stają się z czasem nieczytelne, ale ruin to nie dotyczy. Wciąż obecne, a niczego właściwie kolejnych pokoleń nie uczą. Kolejną interesującą mnie sprawą jest obraz Polski, który tworzysz poprzez taki, a nie inny dobór tematów. Konsekwentnie unikasz klasycznych emblematów polskości, cokolwiek się pod tym terminem kryje. Nie ma śladu tradycyjnie malowniczej Polski. Stwarzasz swoistą nową malowniczość, w której znaczącą rolę odgrywają ruiny. Co jest w nich takiego pociągającego? Przeszłość? Zanikanie? Nostalgia? Tajemniczość? Romantyzm?

Ruiny to od kilku stuleci obecny w europejskich sztukach plastycznych motyw wanitatywny, więc chcąc nie chcąc, podążam tą ścieżką. Równie dobrze mógłbym przedsięwzięcie, o którym wspomniałem wcześniej, nazwać „architekturą przejścia” – trzecim planowanym cyklem mają być zdjęcia budynków krematoriów cmentarnych, ale tylko tych, które wybudowano przed 1939 rokiem (kilka takich lokalizacji udało mi się już sfotografować w Polsce, Niemczech, Szwecji i we Włoszech). Oczywiście pogłębiający się stan dewastacji poewangelickich zborów nie jest mi obojętny, ale mam też jakieś przeświadczenie o – nazwijmy to może tak – nieuchronności tego procesu. Podobnie patrzyłem na zdesakralizowane kościoły w Wenecji, które też zresztą chciałbym sfotografować. Jakiś czas temu Joanna Tokarska-Bakir zapytała, czy nie zrobiłbym dla niej zdjęć polskiego krajobrazu do książki, w której zajmuje się przykładami prowincjonalnego szmalcownictwa. Miały być one właśnie sielskie i malownicze, tak jak sielskie i malownicze do bólu potrafią być fotografie Adama Bujaka czy Krzysztofa Hejke. Traktując to jako wyzwanie, nieopatrznie zgodziłem się, nie pamiętając zbyt dobrze, jak te rejony wyglądają. Szybko więc pojechałem na rekonesans w Świętokrzyskie, a było to wiosną, gdy rozpoczyna się bujna i odjazdowa wegetacja, po czym musiałem jednak powiadomić Joannę, że wycofuję się z tego projektu.

 

Czyli nie ma już tradycyjnie malowniczych i sielskich polskich widoków? Czy wyobrażasz sobie, że mogłyby stać się przedmiotem Twojego zainteresowania? Nie na zasadzie zamówienia, tylko wewnętrznej potrzeby? Jakbyś miał powiedzieć, co lubisz w Polsce, to co by to było? Czy Polska jest dla Ciebie ważnym tematem? Czy pojawia się tylko dlatego, że tu żyjesz, a więc jest naturalnym terytorium obserwacji?

Chyba żartujesz, pytając, czy Polska jest dla mnie ważnym tematem? Przecież wszystkie projekty zrobiłem o Polsce… Oczywiście wyłączając cykl Blue Pueblo, zawierający zdjęcia dzielnicy Amager w Kopenhadze, bardzo dla mnie ważny. Ogólnie staram się nie wyobrażać sobie tego, co chcę fotografować, a raczej reaguję na sygnały od realnego, także na takie, które – jak myślę – posiadają potencjał tradycyjnie rozumianej fotogeniczności. Ostatnio zacząłem zwracać uwagę na dolnośląskie krajobrazy, wiejskie czy prowincjonalne, na osiedla lub wsie ze szpiczastymi hełmami wież kościołów, co przypomina często obrazy Breughla czy późniejsze o sto lat pejzaże holenderskich mistrzów. Może coś z tych obserwacji wyniknie?

Luty 2021

 

 

Wojciech Wilczyk (ur. 1961 w Krakowie)

Poeta, fotograf, autor esejów oraz tekstów krytycznych o sztuce, kurator wystaw, wykładowca w Akademii Fotografii w Krakowie. Autor czterech tomów poetyckich: Steppenwolf (1997), Eternit (2003), Realizm (2017), Minimalizm (2020), oraz fotograficznych projektów dokumentalnych, które miały także edycje albumowe: Czarno-biały Śląsk (1999–2003), Kalwaria (1995–2004), Życie po życiu (2004–2006), Niewinne oko nie istnieje (2006–2008), Święta Wojna (2009–2014), Słownik polsko-polski (2014–2019) oraz wspólnie z Elżbietą Janicką Inne Miasto (2011–1012). Otrzymał wyróżnienie w konkursie Fotograficzna Publikacja Roku 2009 (album Niewinne oko nie istnieje), nagrodę Photo Book of The Year 2014 w konkursie Grand Press Photo 2015 (album Święta Wojna) i Sittcomm Award 2016. Wspólnie z Grzegorzem Wróblewskim zrealizował intermedialny projekt Blue Pueblo (2013–2014) łączący tekst i fotografie. Cykl (Können Tränen meiner Wangen Nichts erlangen…) poświęcony zrujnowanym kościołom ewangelickim to jedna z części większego projektu pod tytułem Architektura symetryczna, realizowanego od 2018 r. Prowadzi blog: hiperrealizm.blogspot.com.

 

 

  • logotyp unii europejskiej

Wyszukaj