Rozmowa z

Robertem Kuśmirowskim

Monika Kozień: Prace dokumentacyjne to galeria Twoich autoportretów. Skąd to zamiłowanie? To Twoje kolejne „ja” czy jakieś role, do których się przymierzasz? Czy może chodzi o coś jeszcze innego.
Robert Kuśmirowski: To nie są autoportrety w pełnym tego słowa znaczeniu. Przynajmniej dla mnie. To elementy większej gry. A tą grą były wystawy, które wymyślałem, układałem, budowałem. I przeważnie, żeby składające się na nie sztucznie wygenerowane twory, moduły, przedmioty nabrały autentyczności, pojawiała się potrzeba wprowadzenia fotografii. Czyli, na przykład, gdy kreuję sytuację z początku XX wieku, to tworzę fotografie osadzone w tamtym czasie i one automatycznie uwalniają od pytań. A samemu wtapiając się w wymyśloną przeze mnie historię, uautentyczniam ją. Zazwyczaj nikt tak dobrze nie wczuwa się w sytuację jak sam autor i nikt tego lepiej nie przeżyje. Potem mogę spokojnie rozwijać fikcyjną historię jak prawdziwe wydarzenie. A przecież wiemy i odbiorca pewnie też będzie wiedział, że taka historia się nie wydarzyła. We mnie ona jednak zostanie jako ta, którą przeżyłem. Na przykład na wystawie w Guido Costa Projects w Turynie w 2009 roku zrobiłem analogowe studio nagrań. Połowę urządzeń, których posiadanie zawsze było moim marzeniem, po prostu zrobiłem ręcznie z różnych tanich materiałów. Konsole, instrumenty analogowe dawniej były tak drogie, że potrzebna była roczna lub dwuletnia zachodnia pensja na ich zakup. Żeby urealnić tę sytuację, wykorzystałem także kilka swoich instrumentów, niektóre rozebrane na części. Dodatkowo ważną rolę w tym projekcie pełniła seria fotografii, które miały pokazać, że na tych instrumentach rzeczywiście ktoś kiedyś grał. Mało tego, powstało także wideo, rzekomo z 1969 roku. Zastosowałem tam wszystkie filtry, a także stworzyłem iluzję, że koncert zarejestrowany został z monitora telewizyjnego. Wszystkie te zabiegi są niezbędne do budowania historii, ja też jestem niezbędnym narzędziem. Robiąc więc różne zdjęcia, nigdy nie myślę o tworzeniu autoportretu, one stają się nimi dopiero później, gdy je tylko dobierzemy do zaplanowanej wystawy.

No tak, fotografia jak mało co nadaje się do urealnienia historii. Po jej wynalezieniu wierzono przecież, że powstało narzędzie do obiektywnego uwieczniania rzeczywistości, które jednocześnie jest skrzynką pamięci. Niewątpliwie fotografia jest dobrym narzędziem do podróżowania w czasie, co dla Ciebie jest przecież tak pociągające.
Fotografia jako nośnik pamięci to istotny dla mnie aspekt. Na przykład fotografia nagrobkowa, czyli fotografia na porcelanie, jest bardzo ważna do podtrzymywania pamięci o zmarłej osobie. Gdy jesteśmy zaniepokojeni, że kogoś już źle pamiętamy albo w ogóle, to zdjęcie ponownie nam przypomina jego wygląd. Z drugiej strony taki portret tworzy nowy obraz zmarłej osoby. Z reguły lepszy. To jest na ogół moment, kiedy jej już wszystko wybaczamy i chcemy, aby pozostało w pamięci samo dobro. Do takich fotografii wybierano z reguły najładniejsze zdjęcia. Oczywiście w dawnych czasach, kiedy wizyta w atelier fotograficznym wiązała się z dużymi kosztami, to mogła być nawet jedyna fotografia. Zdarzały się też sytuacje, że dopiero po śmierci rodzina się decydowała na sfinansowanie fotografii pośmiertnej. I dzięki fotografii pamięć o tej osobie była trwalsza, bo pamięć „codzienna” nam umyka. 
Nieruchoma fotografia zatrzymująca rzeczywistość jest lepsza od filmu, bo daje większe możliwości dopowiadania sobie dalszego ciągu. Stąd właśnie u mnie takie zamrożenia. Oczywiście nie tylko fotograficzne, ale też dotyczące atrybutów typowych dla jakiegoś czasu. Na przykład fetysz budowlany z najlepszej epoki, czyli z początku XX wieku, a w Polsce z lat 1920–1930. Rok 1926 jest moim oczkiem w głowie, w tym czasie powstało wiele intrygujących mnie rzeczy. 
Młyn, który kupiłem i odnawiam, jest z 1927 roku. To, ogólnie rzecz biorąc, był zacny czas dla Europy. Dla Ameryki też, ale skupiam się na osiągnięciach europejskich. To czas, kiedy przemysł już się prężnie rozwija, pojawiają się coraz częściej pomysły mające pomóc robotnikowi w pracy – specjalne stroje, urządzenia wspomagające. Te przedmioty wywołują u mnie pragnienie znalezienia się właśnie w takim otoczeniu i realizowania różnych misji – profesji. To są takie małe podróże, o których wspomniałaś. One we mnie zostają. Mam wtedy poczucie spełnienia marzeń. Zawsze marzyłem, żeby móc świadomie znaleźć się w wybranym przeze mnie roku, którego nie miałem możliwości przeżyć. Ale marzy mi się także, by znaleźć się w czasie, kiedy miałem trzy lata i móc sobie tak wokół siebie pochodzić. To jest niesamowity okres w życiu, bardzo chłonny. Wszystko się wtedy pożera. I dźwięki, i obrazy, ale bez instrukcji, w naturalny sposób. Te pierwsze obrazy okazują się bardzo silne. W moim przypadku widać to najwyraźniej w sferze dźwięków, w której wracam do nagrań analogowych, bo okazało się, że i w bajkach, i w programach przyrodniczych, i naukowych – chociażby w Sondzie – puszczane były pierwsze próby nagrań elektronicznych. Nie wiadomo dlaczego, nagle zacząłem do tego wracać. To mnie najbardziej uspokaja, dopełnia budowanie nowej całości. Ja nie błądzę, po prostu wiem, czego potrzebuję, czego szukam. I podobnie jest z fotografią. Dokładnie wiem, jaki efekt chcę uzyskać na fotografii. Gdybym miał pieniądze i czas to zbudowałbym całe fabryki, żeby tylko móc pstryknąć zdjęcie. Dlaczego? Bo jak zbuduję fabrykę, to powiększę moją wiedzę budowlaną na konkretny temat, na przykład odlewni. Ten rodzaj edukacji jest dla mnie najcenniejszy. Gdybym się pozbawił tej radości, gdybym zamówił zdjęcie lub wykonanie scenerii, to nie byłoby to samo. Dlatego muszę robić duże wystawy i muszę to robić osobiście, w nich musi być moja obecność, moje zmęczenie. Wtedy najwięcej we mnie zostaje. To jest najlepszy rodzaj budowania wiedzy.

Czyli dla Ciebie idealny układ byłby taki, że przygotowujesz jakiś fragment rzeczywistości i zamrażasz go na fotografii?
Tak. Teraz jest coraz mniej środków na taką pracę nad wystawą. Coraz mniej czasu. Coraz więcej jest finansowania konkretnych rekonstrukcji konkretnych wydarzeń. Tęsknię za sytuacją, gdy nie ma stresu, że zaraz będzie otwarcie… Gdybym miał możliwość, to zbudowałbym taką fabrykę. Fotografia zamyka w ramy. Tylko ktoś, kto zbudował tę fabrykę, wiedziałby, że gdyby kadr przesunął się trochę bardziej, to ta atrapa by się „obnażyła”. To jest arcyciekawe, ile taka zamrożona fotografia może naddawać informacji.

Twoja dbałość o każdy szczegół kojarzy mi się z metodą Viscontiego i jego dbałością o detal, podobno nawet we wnętrzach pomieszczeń, które w filmie widziane są tylko z zewnątrz. Mógłby tego nie robić, ale robił, by osiągnąć pełnię, dla samego siebie.
Tak, pełnia jest niesamowita. To są nieocenione profity. To dobrodziejstwo, które w żaden inny sposób nie jest możliwe do kupienia. Za tym stoi pełne zaangażowanie setek ludzi, jeżeli mówimy o filmie. W sztuce, no cóż, możemy marzyć, żeby tak się zdarzyło. Oczywiście nieliczne osoby ze świata sztuki mają takie możliwości finansowe. Ogromne liczby asystentów… Ale oni odcinają się od tej frajdy. 

No właśnie, z jednej strony mają wolność finansową, mogą nawet kupić czas, ale mam wrażenie, że gdzieś w tej wielkiej fabryce spełniania marzeń można zgubić marzenia. Unicestwić je w tej sprawnej i drogiej maszynie produkcyjnej. Ideałem byłaby sytuacja, że warunki pozwalają na wolność, na robienie czegoś bezinteresownego bez określonego celu. Takie działania pozornie niezwiązane z niczym potem nagle okazują się częścią większej całości, w coś się wpasowują i nagle objawia się nowa jakość. I to jest fantastyczne.
Takie sytuacje są idealne, ale z drugiej strony opresja, brak środków też generują coś interesującego. Miałem też takie doświadczenie w Barbican w Londynie, gdzie robiłem bunkier. Mieliśmy tam bardzo mało czasu, mało pieniędzy. Na szczęście mogłem do pomocy ściągnąć ekipę z Polski , byli także pomocnicy z Walii. Jednym słowem grupa ludzi niebojąca się ciężkiej roboty. Z nimi w miesiąc na powierzchni 3000 metrów zrobiłem cały system bunkrowych pomieszczeń, łącznie z torami i drezyną. Do samego momentu otwarcia jeszcze coś domalowywałem. Nawet nie miałem czasu tego zdokumentować, bo z powodów finansowych musieliśmy wyjeżdżać zaraz po otwarciu. Gdy przyjechałem do Londynu na demontaż wystawy i zobaczyłem to wszystko z perspektywy czasu, nie mogłem uwierzyć, że zrobiłenie tego trwało tak krótko. Byłem wtedy w takim transie, pod taką presją, że wszystko działo się już jakby poza moją kontrolą. Taki stan nie jest możliwy do osiągnięcia w komfortowych warunkach, gdy masz dużo czasu, spokój. Praca w takim stresie jest oczywiście wycieńczająca, ale tylko wtedy frajda goni frajdę. Cieszę się, że mieszkam w Polsce, gdzie nigdy nie ma komfortu i zawsze trzeba walczyć o swoje, bo okazuje się, że ta walka daje najwięcej profitów, chociażby w postaci transu zmęczeniowego, którego efekt oglądany po odpoczynku daje człowiekowi wiedzę o nim samym, na co go stać, co potrafi. Gdyby to komuś zlecić, to twórca oddala się od tego, wystawa wychodzi za ładniutka. A tak to było na styku romantyzmu i możliwości. I tak samo z fotografiami. Gdybym miał ekipy i niesamowity sprzęt… Gdybyś widziała, czym wykonuję te fotografie, jakimiś tanimi aparacikami… 

No właśnie, jak powstają te zdjęcia?
Najpierw zaczynam detektywistyczną przygodę, szukam informacji. W pierwszej kolejności research jest podwórkowy, rozglądam się wokół siebie, potem włączam w to znajomych, następnie różne placówki, na przykład biblioteki. Ważnym źródłem jest też internet, zwłaszcza ostatnio. Właściwie od niego zaczynam. Puszczam też często informację w mediach społecznościowych, że szukam pewnych przedmiotów. Odzywają się niekiedy osoby, których bym nie posądzał, że trzeba do nich z tą sprawa zadzwonić. Potem zaczynam jeździć, odwiedzać polecane miejsca, obiekty, spotykać się z ludźmi. Niekiedy z takich wypraw przywożę coś materialnego, jakieś „łupy”.
Przygotowuję kostiumy, jakieś przedmioty lub inne elementy z określonego czasu. Niekiedy trzeba przerobić jakieś ubranie. Tak jak było w przypadku Wymarszu rowerowego. Rower był z epoki, lecz koszulkę i spodenki musiałem uszyć sam, bo tak starych nigdzie bym nie kupił. 
No, a potem czekam na odpowiednią pogodę, światło. I jedziemy z rekwizytami, kostiumami.
Rekwizyty wyglądają jakby były oryginalne, „stamtąd”, a zostały przywiezione i zaaranżowane. Zrobiłem na przykład serię filmów czarno-białych, które wyglądają jak filmy z pionierskich czasów, bo są animowaną serią poklatkowych zdjęć. Tam jestem ślusarzem, kowalem i zamiataczem, tkaczem, pracownikiem kotłowni. Zrobione to było w 3D, więc jak się włożyło okulary, to naprawdę miało się wrażenie oglądania czegoś z początku XX wieku. 

Jak się czułeś, widząc siebie w tamtym czasie? 
Rewelacyjnie! Nie chodzi o to, żeby wpadać w zachwyt nad sobą, o jak ja ładnie tam wyglądam. Raczej można zapłakać, że te czasy już przeminęły. One były przeurokliwe.
Często pracowałem w domach, w których zachowały się stanowiska pracy, część z nich niestety jest w skansenach, w starych opuszczonych fabrykach, kotłowniach. U nas w Lublinie jest przekształcony dawny zakład zbrojeniowy. I tam się udało zrobić dużo zdjęć. To są przepiękne miejsca, których nikt teraz już by nie wymyślił. Niestety, bardzo szybko znikają. Parafrazując: „Śpieszmy się fotografować te miejsca, bo tak szybko odchodzą”. Tydzień temu w Lublinie zburzono wokół dworca głównego cały kompleks pięknych budynków gospodarczych. Rozumiem, że tam powstanie nowoczesny dworzec autobusowy, potrzebny ludziom, ale szkoda tej tkanki. Do PKP w Lublinie należała piękna przepompownia, która czerpała wodę z rzeki do maszyn parowych. Chciałem ją kupić, ale nastąpiły jakieś przesunięcia własnościowe. Budynek przeszedł pod Koleje Regionalne i w efekcie go zburzyli. Nic tam już nie ma, po prostu było tam za dużo budynków i został pusty plac, wysprzątany. Wyburzenie było potrzebne tylko po to, żeby oczyścić przestrzeń. Dobrze, że pasjonatów opuszczonych miejsc jest coraz więcej. Że wdzierają się do nich mimo tabliczki: „Wejście surowo wzbronione”. Dzięki nim mamy potem, czym karmić oczy.

Czyli ten pierwszy etap zbliżony jest do Twojej normalnej praktyki budowania rzeczywistości, kapsuł czasu. Czy to, co się dzieje później ze zdjęciem, też jest tak analogowe?
W komputerze mam biblioteki struktur. To mogą być ostatnie strony książki, które są czyste, albo rozbiegówki pomiędzy wyklejką a stroną tytułową. Bywa, że znajdę jakieś ryzy papieru i je skanuję. Skanuję też negatywy szklane, w których podobają mi się obrzeża. Wykorzystuje je w tworzeniu zabrudzeń fotografii. Dzięki temu mogę uwiarygodnić fotografie. Nie retuszuję ich, nie dodaję rąk, nóg. Jedyną ingerencją jest dodawanie pieczątek, adnotacji. One są bardzo ważne, bo pomagają osadzić opowieść w czasie i miejscu.

Fotografia dla Ciebie to nie narzędzie rejestrowania rzeczywistości, ale raczej jej modelowania, lepienia własnych światów…
Tak, światów, z których można nie wychodzić.

Czy masz jeszcze jakiś ulubiony okres, oprócz wspomnianego początku XX wieku? 
Na pewno lata 50.– 60. XX wieku, czyli okres zimnej wojny. Wtedy bardzo dynamicznie rozwijała się inżynieria. Pojawiały się liczne udoskonalenia. Rozwój łączności. Pierwsze komputery, które szybko zaczynały się kompaktować i już były wielkości sal gimnastycznych. Fascynujący design. Wręcz fetysz urządzeń, które wtedy powstawały. I ten pęd, pośpiech, kto będzie lepszy. To była równocześnie wojna psychologiczna i technologiczna. Bardzo interesuje mnie sytuacja rywalizacji dwóch mocarstw i innych państw, które się temu przyglądają i korzystają z tego lub nie. Te czasy to mój konik, także w przypadku muzyki. Pierwsze próby nagrań elektronicznych. Z przyjemnością przeżyłbym tamto dziesięciolecie. I to wielokrotnie. W różnych państwach, w różnych miejscach chciałbym być świadkiem tamtych wydarzeń.
Moją wielką fascynacją jest czas, kiedy między innymi powstała fotografia, czyli okres około 1840 roku. To był jeszcze bardziej szalony czas genialnych wynalazców, patentów. Równie pasjonujący dla mnie, jak już wcześniej wspominałem, jest początek XX wieku, czyli najciekawszy okres pod względem wykorzystania wynalazczości, gdy zaczyna się masowa produkcja i konsumpcja. Ten dynamizm trochę zatrzymała I wojna światowa, ale nie zniszczyła go zupełnie, to się potem odrodziło w okresie międzywojennym. Dopiero II wojna światowa wszystko zdemolowała, cały porządek starego świata. Wszystko się po niej zdewaluowało.

Świat nabrał wtedy zupełnie innej prędkości.
Już nikt nie jest w stanie takich perełek wymyślać. Dużo jest infantylności, niewiedzy. Widać to miedzy innymi w architekturze. Dobrze, że nam dachy na głowy nie spadają.
Tęsknię za dawnym czasem. Ludzie wtedy żyli wolniej, ale i pełniej. Tu i teraz. Delektowali się. Mieli wiedzę na określony temat.

Ciekawe, bo chcesz być „tu i teraz”, a jednocześnie to nie jest ani współczesne „tu”, ani „teraz”.
Oczywiście. I nie tylko emocjonuje mnie przeszłość, ale i to, co będzie za pięć, pięćdziesiąt i pięćset lat. Nie można tworzyć obrazów o przyszłości, nie mając wiedzy, jak było wcześniej. Ciekawe doświadczenie miałem w Stanach Zjednoczonych, w Pittsburghu. Tam w ramach wystawy poproszono mnie, abym przetransformował cały dom od piwnic po strych, cztery kondygnacje typowego amerykańskiego domu z sidingiem. Miałem go przerobić po swojemu. Postanowiłem podejść do tego jak do większości moich prac, czyli potraktować tę sytuację jako kontinuum. W ogródku zrobiłem cmentarz. Wykorzystałem stare tabliczki nagrobne z polsko brzmiącymi nazwiskami. Tabliczki pochodziły ze zlikwidowanych grobów. Gdy przez 15 lat nikt nie zajmuje się grobem, nie jest opłacany, to się go likwiduje, a ciało przenosi do zbiorowej mogiły. W ogródku powstał więc autentyczny cmentarz. Szczęśliwie sąsiedzi się nie oburzają. W piwnicy zainstalowałem pokój nadawczo-odbiorczy, czyli taką trochę nielegalną radiostację. Pojawiły się tam też wszystkie możliwe sprzęty do serwisowania innych urządzeń domowych, a także pierwsze komputery, urządzenia do nasłuchu, i mnóstwo różnych rzeczy. I najważniejsze – powstał tam post future room, który był planowany na 2000 rok, ale w latach 50. XX wieku. Pozbierałem różne wizje, pomysły stworzone przez Amerykanów dotyczące przyszłości. Tak obłędne, że nadal niektórych rzeczy nie mamy, a jest już 2021 rok. Jeden szczególnie przypadł mi do gustu. To był rodzaj domowego studia nagraniowego. Wtedy oczywiście nikt nie przypuszczał, że może wejść coś takiego jak CD. I to studio było na taśmy szpulowe. Taka nowinka – taśmy. Bo wiadomo, że winyle to przeżytek. Tak to sobie pewnie kombinowano. Był tam też ogromny telewizor, taki duży jak już się widzi w niektórych domach – dwa metry szerokości. Tylko że to było cudowne gigantyczne pudło na trzy lampy kineskopowe. Tam w Pittsburghu udało mi się połączyć dwie pasje – przeszłość i przyszłość. W efekcie powstała plomba i marzeń, i pamięci kultury amerykańskiej, w której ważne są dążenia do sukcesu i przyszłości. Chciałbym zrealizować kolejne takie wizje przyszłości z przeszłości. 
Marzec 2021


Robert Kuśmirowski (ur. 1973 w Łodzi)
Artysta wizualny. Absolwent Wydziału Artystycznego Instytutu Sztuk Pięknych na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (studia 1998–2003, dyplom z rzeźby). W działaniach artystycznych wykorzystuje różne sposoby ekspresji – instalację, performance, fotografię, rysunek. 
Główną osią jego zainteresowań artystycznych jest przeszłość i rekonstruująca ją pamięć. Często stosuje mistrzowski zabieg imitowania rzeczywistości, zwłaszcza efektów zniszczenia. Początkowo artysta odtwarzał niewielkie obiekty, jak bilety komunikacji miejskiej i zeszyty szkolne, z czasem jego realizacje zaczęły osiągać ogromne rozmiary, jak wagon towarowy czy studio nagraniowe. Jednym z interesujących artystę tematów jest obraz fotograficzny, powszechnie uważany za „skrzynkę pamięci” i wierną „zamrażarkę” rzeczywistości. Z podobną dokładnością, jak tworzone były przez niego trójwymiarowe atrapy rzeczywistości, powstają serie zdjęć uwiarygadniające historie wymyślone, aczkolwiek możliwe. Bardzo ważny dla twórczości Kuśmirowskiego jest wątek autobiograficzny. W ciągu swej kariery artystycznej wcielał się w wiele postaci – głównie osadzonych w przeszłości (np. tajemniczy doktor Vernier).

  • logotyp unii europejskiej

Wyszukaj